sobota, 20 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ V: W kuchni i spiżarni







-  Rany Boskie! Nie wierzę? Czy to ogórki? A to małe? Nie! Buraczki? Ja myślałam, że wiśnie! - takie okrzyki gości często towarzyszyły przystawkom wnoszonym na biesiadny stół Andrzejewskich.
   Martyna lubiła te robotę. Godzinami siedziała w kuchni, obrabiając różnorodne produkty przed ich zakonserwowaniem. Kawałek ogródka oraz ogólna dostępność do darów natury wyzwoliła w niej instynkt chomika. Odczuwała prawie fizyczną rozkosz, ustawiając w piwnicy kolejne słoje, słoiki, i słoiczki z barwną smakowitą zawartością.
       Tu, w Markowie, była to zresztą czynność powszednia. Po żniwach nastawał czas robienia przetworów na zimę. Każda szanująca się gospodyni czuła się w obowiązku pochwalić przed innymi obfitością swojej spiżarni. Początkowo Martyna przeżyła wstrząs, oglądając cudze piwnice zapełnione pod sufit słoikami kompotów truskawkowych, jako że był to najbardziej popularny owoc na Kaszubach. Niebotyczna ilość 300 – 500 sztuk litrowych słoików na rodzinę nie mieściła się w głowie – kto to wtrząchnie, toż przeciętny rok ma 365 dni? W podobnych ilościach produkowano ogórki konserwowe i kiszone, kapustę, przeciery z jabłek oraz nieśmiertelny „zylc”, czyli galaretę z mielonych nóżek wieprzowych.
     Nie mogąc rywalizować w ilości przetworów, Martyna postawiła na ich różnorodność i wkrótce zasłynęła w okolicy z oryginalnych, fikuśnych i bardzo pracochłonnych dziwadełek. Te marynowane papryczki, wieloskładnikowe mieszanki warzywne, kureczki wielkości paznokcia, różyczki kalafiora, dwucentymetrowe korniszonki, solone rydze, kandyzowane gruszki, truskawki, wiśnie i rajskie jabłuszka, borówki i żurawina, drylowany agrest, wonne konfitury z poziomek, marmolada z płatków lub owoców dzikiej róży,  soki i syropy wszelakie - milcz serce!  Wyraźna przewaga przetworów wysokosłodzonych wynikała z ducha czasu, który płynął sobie pod radosnym hasłem: REGLAMENTACJA ŻYWNOŚCI. 

Kartka dla ciężarnych i niemowląt

Tu dopiero się objawiła socjalistyczna sprawiedliwość:  Każdemu po równo, chyba że jest w ciąży, pracuje na przodku w kopalni lub ma tyle kasy, żeby kupować w sklepach komercyjnych. W każdym razie comiesięczne przydziały kartkowego cukru wyzwalały potrzebę jego zużywania na bieżąco. Różnych rzeczy brakowało, ale cukrem można było ścieżki posypywać. Kto dziś co miesiąc ciągnie do domu 6-8 kg tego towaru (1,5-2 kg na twarz)? A wtedy panowało ogólne przekonanie, że trzeba wykupić, bo "się zmarnuje", gdyż talony żywnościowe miały określoną ważność. Mimo zniesienia kartek na cukier w 1985 r., Martyna jeszcze przez dwa lata korzystała z zapasów przechowywanych w kanapie.
      Na wsi rozbudził się w niej instynkt kobiety pierwotnej, zajmującej się głównie zbieractwem. Nakazywał jej nie wychodzić z domu bez jakiegoś pojemnika, bo przecież mogła napotkać po drodze zapomniane  przez Boga i ludzi jagody, grzyby czy inne dary natury. Będąc z wizytą u rodziny na drugim końcu województwa, zamiast cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem, zbierała pełne wiadra owoców dzikiej róży, które następnie należało wypestkować, pozbawić jadowitych włosków i obrać ze skóry, co trwało czasem prawie do świtu. Przerabiała na konserwy wszystko, co tylko nadawało się do spożycia. Pół biedy, jeśli chodziło o warzywa, ale i świeże owoce: brzoskwinie, truskawki, wiśnie czy gruszki, jako takie przestały stanowić cenny pokarm, zamieniając się w półprodukt do potencjalnych ciast, galaretek oraz innych smakołyków, których konsumpcja przewidziana została dopiero na zimę. Z tej obłąkanej karuzeli zsadził ją Michał, który pewnego dnia wielkim głosem zażądał okazałej, pachnącej smakowicie brzoskwini.
-  To na kompot - próbowała oponować niewolnica własnej spiżarni. - Zimą będziemy jeść witaminki. Mamusia zrobi pyszne ciasto z galaretką albo sałatkę owocową.
-  Ale ja teraz jestem głodny, a zimą może nie będę - zripostował trzylatek z podziwu godną rozwagą i dodał z pogróżką w głosie:  - Daj mi witaminki, bo ci nie urosnę!
     W Markowie Martyna z wielkim upodobaniem zaczęła gromadzić rozmaite przepisy kulinarne i czym prędzej starała się wprowadzać je w życie. Szło jej całkiem nieźle, zważywszy na to, że jeszcze niedawno gotowanie nie było jej najmocniejszą stroną, można by nawet  jej dotychczasowe umiejętności w tym zakresie określić mianem pięty achillesowej. Jedną z ulubionych anegdotek Maćka, dotyczącą początków ich wspólnego życia, była opowieść, jak to Martyna kiedyś osobiście ugotowała dziecku kaszkę mannę, co zwykle należało do obowiązków ojca. Faktycznie, Maciek doszedł w tym zakresie do perfekcji  i kaszka w jego wykonaniu była bez zarzutu. Któregoś dnia  jednak  młoda matka ośmieliła się poddać w wątpliwość kwestię trudności tego przedsięwzięcia i na dumne: - Tak? To spróbuj sama, jak jesteś taka mądra. -  udała się do kuchni, gdzie w krótkim czasie wyprodukowała miskę gęstej szarawej mamałygi. Paweł, zwykle niewybredny,  za żadne skarby nie chciał spożyć tej strawy, wypluwając ją stanowczo natychmiast po spróbowaniu. Nerwową atmosferę podsycał Maciek, przyglądając się z boku i od czasu do czasu komentując:   
-   Nie zje, przecież gołym okiem widać, że kaszka jest za gęsta.
     Za którymś razem Martynie puściły nerwy i metalowa miseczka z zawartością poszybowała w stronę niefortunnego krytyka. Ten zręcznie się uchylił, a naczynie huknęło o drzwi i odpadło  puste, pozostawiając mocno przyklejoną do olejnej białej powierzchni, idealnie uformowaną „babeczkę” z odciśniętym na wierzchu wypukłym kwiatkiem, który stanowił wklęsła ozdobę dna. Maciek niewzruszony przyjrzał się płaskorzeźbie i oznajmił ze źle ukrywaną satysfakcją:
-  Przecież mówiłem, że za gęsta.
      Innym anegdotycznym dokonaniem Martyny była jajecznica, do której dodała serek topiony w dużej ilości. Taki przepis wpadł jej kiedyś w ucho, tylko nie sprawdziła, o jaki rodzaj sera chodzi.  Maciek dla świętego spokoju zjadł trzy łyżeczki potrawy, ale czwarta mu się cofnęła. Oburzona Martyna, pomstując na niewdzięcznika,  poszła wyrzucić potrawę do kosza. Po drodze z ciekawości spróbowała czy to rzeczywiście takie niedobre. Okazało się, że ma bardziej wyrafinowany smak od męża -  jej cofnęło się od razu! 
       Sztuka przyrządzania mięsa też kiedyś wydawała się młodej żonie niezbyt trudna, postanowiła zatem zrobić kolację na ciepło, nawet gości zaprosiła na tę okoliczność.  W pobliskim sklepie nabyła  wskazane przez siebie mięso z kością, raczej nawet kości z mięsem, ale za to całkiem przyzwoicie obrośnięte i w dodatku za przystępną cenę. Z braku odpowiedniego sprzętu kuchennego tępym nożem oddzieliła kawałki chabaniny wzdłuż włókien, bo tak było łatwiej, następnie dla fasonu puknęła w nie parę razy butelką po mleku, posoliła, popieprzyła i rzuciła na patelnię z rozgrzanym tłuszczem. Mięsko szybciutko się zrumieniło,  nawet nie było za bardzo przypalone, rozszedł się upojny zapach, a goście niecierpliwie sięgnęli po należne im porcje. I to by było na tyle, jeśli chodzi o resztę wieczoru, która niemal w całości poświęcona została żmudnemu przeżuwaniu łykowatych kawałków. Żałosne próby konwersacji z pełną buzią spełzły na niczym, a wypluć potrawy nie wypadało. Po godzinie goście jak jeden mąż wybiegli za drzwi, prawdopodobnie w celu wydłubania z zębów twardych włókien. W tym miejscu warto dodać, że była to wołowina rosołowa trzeciego gatunku.

      W wiejskich realiach talent kulinarny Martyny uległ nagłemu objawieniu, choć miała zaliczyć jeszcze wiele wpadek. Ukryte umiejętności musiała wyssać z mlekiem matki, bowiem w jej domu zawsze gotowano dużo i smacznie. Sąsiedztwo Renaty, która regularnie co sobotę przyrządzała rozmaite słodkości dla swoich absztyfikantów, z pewnością miało niebagatelny wpływ na postawę dotąd ociężałej gastronomicznie kobiety. No bo jak tu nie wypiekać, kiedy osobiste dzieci chciwie wciągają noskami  smakowite zapachy dochodzące z korytarza i patrzą znacząco na matkę? Niestety, za sprawą sąsiadki zakosztowały już smaku domowego ciasta i byle kupnym wafelkiem nie dało się ich  opędzić.
    Na pierwszy rzut poszedł piernik, bo Martyna chytrze pomyślała, że go nie lubi, więc nie będzie konsumować, ergo: nie przytyje. Cała rodzina zajęła wszystkie wolne kąty w kuchni i w nabożnym skupieniu obserwowała poczynania gospodyni, przełykając ślinkę na samo wyobrażenie efektu.  Ta wykonała wszystko co do joty zgodnie z otrzymanym przepisem, dała dzieciom wylizać miski, wałki i inne sprzęty unurzane w słodkiej, wonnej masie, wreszcie  wstawiła ciasto do piecyka. Upiekło się doskonale, zwłaszcza z wierzchu. Środek był lekko wilgotny, choć na zakalec nie wyglądał, natomiast spód, o dziwo, składał się głównie z płynnego miodu, który niewiadomym sposobem starannie wyodrębnił się z całości. Zniecierpliwionym konsumentom zresztą  to kompletnie nie przeszkadzało. Zeżarli  wypiek, nie czekając nawet, aż ostygnie, a wyraz ekstazy na ich obliczach był wystarczającą zapłatą za trudy i niepowodzenia.
      Druga próba dotyczyła biszkoptu. Przepis był  łatwy, w dodatku zawierał adnotację, że to ciasto musi się udać każdemu. Taak... No, może nie wtedy, kiedy usiłuje się  zmodyfikować sprawdzoną recepturę. Mąka to mąka: nieważne czy tortowa, czy krupczatka, nieprawdaż? W efekcie zamiast złocistego walca wysokiego przynajmniej  na osiem centymetrów, Martyna wyjęła z prodiża mocno ubity, twardy jak deska krążek, żywo przypominający dysk lekkoatletyczny. Ciężar widać też miał zbliżony, bo kiedy ofiarowała ostudzonego gniota owczarkowi sąsiadki, głowa ze smakołykiem opadła mu aż do ziemi, a  zdumione zwierzę wypuściło zdobycz i nieufnie zaczęło na nią warczeć.
      Następne wypieki były już o niebo lepsze, a wkrótce osiągnęła nawet mistrzostwo wsi w kategorii „sernik wiedeński” oraz „szarlotka”. Jej torty były również pyszne, chociaż można by się było przyczepić do zdobienia, ale przecież nie każdy cukiernik-amator musi być od razu geniuszem plastycznym. 
      Wiele wspaniałych potraw udało jej się psim swędem,  kiedy to z braku jakiegoś składnika dodała ten, który akurat był pod ręką. Tak powstał chociażby bigos wzbogacony powidłami śliwkowymi czy śledzie w oleju z dodatkiem rodzynek i migdałów, posypane grubo zmielonym pieprzem. W końcu najznakomitsze potrawy świata stworzono głównie przez przypadek.  
       Panowie Andrzejewscy nie byli jednak szczególnie wymagający i wcale nie oczekiwali wykwintnych frykasów. Wszyscy zdecydowanie preferowali zupę truskawkową z makaronem i każda jej ilość ulegała natychmiastowej dezintegracji, bez szans na  doczekanie drugiego dnia.  Rodzinny rekord to zeżarcie w ciągu jednego popołudnia siedmiu litrów owego przysmaku, nagotowanego "na zaś" z powodu uczestnictwa gospodyni w kursie prawa jazdy. Warto wspomnieć, że w biciu tego rekordu uczestniczyli jedynie juniorzy: dwunastoletni podówczas Paweł i czteroletni Michał, których zastała po powrocie do domu leżących bezsilnie na tapczanie z brzuchami sterczącymi powyżej nosów.
      Makaron do zupy to osobna kwestia. Niezdrowe ambicje obudziła Przyjaciółka, która potrafiła w ciągu kilkunastu minut wyprodukować wielką stertę żółciutkich nitek, mając do dyspozycji  jedynie podstawowe składniki oraz nóż, nawet niekoniecznie bardzo ostry. W odróżnieniu od Martyny nigdy nie była ona zwolenniczką zbędnych gadżetów kuchennych. Gdyby nagle cywilizacja upadła i wszystkie ludzkie osiągnięcia materialne rozsypały się w proch, prawdopodobnie i tak potrafiłaby zrobić na poczekaniu klasyczne kotlety mielone, posługując się choćby dwoma kamieniami. Maciek zasmakował w domowym makaronie Przyjaciółki tak bardzo, że przy byle okazji wspominał go z błyskiem w oku, powtarzając uparcie, że każda dobra żona powinna taki robić. Martyna nie miała innego wyjścia, jak sprostać jego potrzebom. W tym celu zakupiła maszynkę produkcji włoskiej, a jakże! służącą do wyrobu makaronu a nawet pierogów. Miała ona niewielki otwór wlotowy i mnóstwo nakładek u wylotu. No, z takim nowoczesnym sprzętem można rozpocząć nawet produkcję hurtową. Okazało się, że niekoniecznie. Albo ciasto było nie takie, albo maszynka felerna, dość że po całonocnej mordędze nad ranem udało się wyprodukować jedenaście tworów od biedy przypominających pierogi lepione nogami, a także kupkę posklejanych pasków różnej długości i grubości, budzącą natychmiastowe skojarzenie, że ocalała ona po bombardowaniu fabryki makaronu. Maszynka jeszcze przed południem wyładowała na śmietniku,  ale niewyspana Martyna kontynuowała ambitne przedsięwzięcie,  tyle że ręcznie. Mimo że zastosowała przepis Przyjaciółki, jej makaron był wyglądał zupełnie inaczej, a po ugotowaniu udatnie naśladował frytki największego kalibru, tyle, że był od nich znacznie twardszy. Rodzina bohatersko przeżuła posiłek, popijając go rosołem z papierka. Wprawdzie Maciek twierdził dalej, że „kupny nie umywa się do domowego”, jednak już nigdy nie zażądał  powtórki z rozrywki. Martyna uznała ten fakt za  milczącą rezygnację z jej usług, więc z czystym sumieniem przerzuciła się na czterojajeczne gniazdka, nitki, muszelki i wstążki kupowane w wiejskim sklepiku. Było z nimi znacznie mniej roboty i zawsze się udawały.  

       Któregoś dnia do jej kuchennego królestwa wdarł się przemocą Maciek, przywożąc z Gdańska sporych rozmiarów szklany gąsior oraz jakieś tajemnicze zawiniątka i dziesięć kilogramów czarnej porzeczki. 
- Będziemy robić domowe wino - oznajmił z dumą. - Piłem u kolegi, naprawdę niezłe. Dostałem przepis, mam drożdże i porzeczki. Cukier jest?
- Co się głupio pytasz, kanapa się przecież nie domyka.
- Świetnie! No to w czym mogę umyć porzeczki?
- Najlepiej w wannie - zażartowała Martyna, ale Maciek potraktował jej słowa ze śmiertelną powagą i wprowadził je w czyn, zanim wpadła na bardziej oryginalny pomysł.
       Pełna zdumienia nad nagłą nadaktywnością małżonka powyciągała potrzebne przybory kuchenne, w tym sokowirówkę, w której, jak mniemała, sprawnie dokonają przetworzenia owoców.
- Zwariowałaś?!? - zdenerwował się Maciek. - Owoce trzeba utrzeć w makutrze drewnianą gałką, tak robi mój kolega.
- Pewnie nie ma sokowirówki. Zobacz, połączymy łupiny z sokiem i będzie taki sam efekt, tylko o wiele szybciej. Technika na usługach gospodarstwa domowego. A może lepiej będzie zrobić wino z samego soku?
- Ma być dokładnie według przepisu - obruszył się czołowy winiarz Polski Północnej. - Dawaj gałkę i nie wtrącaj się, jak nie masz pojęcia o temacie.
       Dyskusja z Maćkiem nie miała większego sensu. Martyna mogła tylko żywić nadzieję, że nie ona będzie siłą napędową wyżej wymienionej drewnianej gałki. Na szczęście mąż postanowił nie dopuścić profanki do rytuału produkcyjnego, więc spokojnie udała się na spoczynek, podczas gdy on do świtu wytwarzał ręcznie owocowa pulpę, wciskał ją łyżeczką do gąsiora, zalewał wodą, dodawał jakieś tajemnicze składniki... Rano w kuchni pyszniła się monstrualna butla wypełniona buraczkową cieczą i zatkana grubym korkiem ze szklaną rurką. Wspólnymi siłami umieścili ją w najciemniejszym kącie, aby czas zrobił swoje. Martynę zaniepokoiła wprawdzie gruba warstwa zmiażdżonych owoców unosząca się na powierzchni płynu, ale Maciek oświadczył pogardliwie, że właśnie tak ma być. Mylił się bardzo. Warstwa była tak zbita i szczelna, że zakłóciła proces fermentacji. Zamiast oczekiwanego kordiału powstało ponad dwadzieścia litrów octu winnego, nawiasem mówiąc, niezłej jakości. Zużyli go częściowo przez pięć lat, głównie do barszczu i bigosu. Autor nigdy nie przyznał się do błędu w sztuce, winę zwalając na złą jakość porzeczek i drożdży.

       Podobno kuchnia jest jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Martyna osobiście miała się o tym przekonać któregoś zimowego przedpołudnia, w pierwszym dniu ferii, które zamierzała spędzić ciekawie, aktywnie oraz z pożytkiem dla rodziny.
     Zaczęła od planów kulinarnych.  Ponieważ jej trzech panów uwielbiało kisiel, postanowiła sprawić im niespodziankę w postaci wielkiej michy owej ambrozji, aby raz najedli się do syta. Nasłuchując głosów potomstwa, które zajmowało się lepieniem bałwana pod oknem domu, przystąpiła do rutynowych czynności opisanych krok po kroku na opakowaniach, albowiem kisiel z torebki potrafi zrobić każdy, kto choć trochę sylabizuje.
     Wbrew pozorom ugotowanie siedmiu litrów kleistej masy nie jest takie proste, ale mimo pewnych trudności natury technicznej ten etap pokonała bez większych problemów. Gorzej było z realizacją punktu: „Wlać do salaterek lub szklanej misy i pozostawić do ostygnięcia”. Salaterek w odpowiedniej ilości nie miała chyba nawet pobliska gospoda, a szklane naczynie o potrzebnej pojemności musiałoby zapewne przypominać akwarium. Martyna przypomniała sobie jednak, że jest szczęśliwą posiadaczką dwu sporych szklanych misek, wyciąganych raz w roku z czeluści szafy w celu wsypania do nich orzechów, pomarańczy i innych świątecznych delicji. Nawet nie trzeba ich było specjalnie odkurzać, jako że używane były stosunkowo niedawno.
      Misa została ustawiona na blacie i jednym przechyleniem gara napełniona połową  jego zawartości. Widok uroczy: różowa parująca chmurka w cienkim szkle. Martyna aż się uśmiechnęła, wyobrażając sobie miny chłopców. Niby zwykły kisiel, a ile radości... Nagle usłyszała cichutki dźwięk, takie podejrzane „pink!”, dochodzące jakby z tylnej części misy.  Ujęła ją więc obu rękami i zaczęła delikatnie obracać, żeby się przekonać, ki diabeł? Nagle misa pękła na pół, a cała gorąca zawartość znalazła się na dłoniach kucharki. Jedyna  rozsądna myśl, jaka zrodziła się w jej głowie, to żeby natychmiast pozbyć się parzącego świństwa. Zrobiła błyskawiczny obrót w stronę zlewu, ale kisiel był szybszy i zdążył już utworzyć na podłodze śliską plamę. Martyna trafiła w nią obunóż, strzeliła w powietrzu kopytami, wycinając klasycznego hołubca, następnie wykonała efektowne salto i padła plackiem w sam środek na szczęście lekko już przestudzonego gluta. Przejmujący ból w plecach pochodził z dwóch źródeł: gwałtownego uderzenia o twarde dechy i oparzenia gorącą mazią. W dodatku powstanie z upadku nie było sprawą łatwą, gdyż każda próba zmiany pozycji kończyła się kolejnym poślizgiem. Łzom cierpienia i absolutnej bezradności towarzyszył nerwowy chichot rozbawienia całą sytuacją.  „No, żeby mnie tak kto zobaczył, miałby o czym opowiadać do końca żywota. Chaplin na skórce od banana to ponura farsa w porównaniu z moimi akrobacjami.” 
      Po wielu nieudanych próbach udało jej się w końcu przyjąć pozycję kolanowo-łokciową i doczołgać do zlewu. Tam, krzywiąc się z bólu oskrobała dłonie z gorącego klajstru i zanurzyła je w zimnej wodzie. Późniejsze całonocne ściskanie kul śniegowych zaowocowało brakiem bąbli i ferie w efekcie okazały się udane. Jednak uraz pozostał i każde ciche „pink” wydane przez jakiekolwiek szklane naczynie do dziś stanowi dla Martyny pretekst do panicznej ucieczki gdzie oczy poniosą.

        Trzeba przyznać, że dziewczyna zawsze miała fart kulinarny, który nie opuścił jej nawet w okresie  finansowego dołka. Gdy jej małżeństwo z Maćkiem przechodziło poważny kryzys,  ten przestał się interesować ekonomicznym aspektem ich związku, troskę o utrzymanie domu i dwojga dzieci pozostawiając zaradnej małżonce. Ciężko było to zrobić z nauczycielskich poborów, ale  przynajmniej o ziemniaki i mleko nie musiała się martwić, bo te otrzymywała w zamian za użyczenie jednemu z gospodarzy poletka przysługującego wiejskim krzewicielom oświaty. Gdy kiedyś, na początku października, znalazła na północnym stoku leśnego pagórka zdatne jeszcze do jedzenia czarne jagody, jej radość nie miała wprost granic.  Innego dnia poszła do ogrodu po rabarbar, z myślą ugotowania kompotu, bo na inne zbytki nie było składników. Gdyby tak miała jajka, jak nie miała mąki i margaryny, upiekłaby dzieciom placek... Tymczasem wśród grubych łodyg bieliło się osiem świeżych jajek, albowiem zabłąkana kura-indywidualistka uwiła tam sobie gniazdo. Jednak zwykle sceptyczna Martyna uznała to za opatrzność bożą. Od jednej sąsiadki pożyczyła mąkę, od drugiej tłuszcz, a ciasto smakowało wszystkim wyjątkowo, bo też i było wyjątkowe. Michał długo myślał, że kura zostawiła im te jajka w prezencie i nabrał szacunku dla tych pożytecznych skądinąd ptaków. (c.d.n.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz