- Rany Boskie! Nie wierzę? Czy to ogórki? A to
małe? Nie! Buraczki? Ja myślałam, że
wiśnie! - takie okrzyki gości często towarzyszyły przystawkom wnoszonym na
biesiadny stół Andrzejewskich.
Martyna lubiła te robotę. Godzinami siedziała w kuchni, obrabiając różnorodne
produkty przed ich zakonserwowaniem. Kawałek ogródka oraz ogólna dostępność do
darów natury wyzwoliła w niej instynkt chomika. Odczuwała prawie fizyczną
rozkosz, ustawiając w piwnicy kolejne słoje, słoiki, i słoiczki z barwną smakowitą zawartością.
Tu,
w Markowie, była to zresztą czynność powszednia. Po żniwach nastawał czas
robienia przetworów na zimę. Każda szanująca się gospodyni czuła się w
obowiązku pochwalić przed innymi obfitością swojej spiżarni. Początkowo Martyna przeżyła wstrząs, oglądając cudze piwnice
zapełnione pod sufit słoikami kompotów truskawkowych, jako że był to
najbardziej popularny owoc na Kaszubach. Niebotyczna ilość 300 – 500 sztuk litrowych
słoików na rodzinę nie mieściła się w głowie – kto to wtrząchnie, toż
przeciętny rok ma 365 dni? W podobnych ilościach produkowano ogórki konserwowe
i kiszone, kapustę, przeciery z jabłek oraz nieśmiertelny „zylc”, czyli
galaretę z mielonych nóżek wieprzowych.
Nie
mogąc rywalizować w ilości przetworów, Martyna postawiła na ich różnorodność i
wkrótce zasłynęła w okolicy z oryginalnych, fikuśnych i bardzo
pracochłonnych dziwadełek. Te marynowane papryczki, wieloskładnikowe
mieszanki warzywne, kureczki wielkości
paznokcia, różyczki kalafiora, dwucentymetrowe korniszonki, solone rydze, kandyzowane
gruszki, truskawki, wiśnie i rajskie jabłuszka, borówki i żurawina, drylowany
agrest, wonne konfitury z poziomek, marmolada z płatków lub
owoców dzikiej róży, soki i syropy
wszelakie - milcz serce! Wyraźna przewaga przetworów wysokosłodzonych wynikała z ducha czasu, który płynął sobie pod radosnym hasłem: REGLAMENTACJA ŻYWNOŚCI.
Tu dopiero się objawiła socjalistyczna sprawiedliwość: Każdemu po równo, chyba że jest w ciąży, pracuje na przodku w kopalni lub ma tyle kasy, żeby kupować w sklepach komercyjnych. W każdym razie comiesięczne przydziały kartkowego cukru wyzwalały potrzebę jego zużywania na bieżąco. Różnych rzeczy brakowało, ale cukrem można było ścieżki posypywać. Kto dziś co miesiąc ciągnie do domu 6-8 kg tego towaru (1,5-2 kg na twarz)? A wtedy panowało ogólne przekonanie, że trzeba wykupić, bo "się zmarnuje", gdyż talony żywnościowe miały określoną ważność. Mimo zniesienia kartek na cukier w 1985 r., Martyna jeszcze przez dwa lata korzystała z zapasów przechowywanych w kanapie.
![]() |
Kartka dla ciężarnych i niemowląt |
Na wsi rozbudził się w niej instynkt kobiety pierwotnej, zajmującej się głównie
zbieractwem. Nakazywał jej nie wychodzić z domu bez jakiegoś pojemnika, bo
przecież mogła napotkać po drodze zapomniane
przez Boga i ludzi jagody, grzyby czy inne dary natury. Będąc z wizytą u rodziny na drugim końcu województwa, zamiast cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem, zbierała pełne wiadra owoców dzikiej róży, które następnie należało wypestkować,
pozbawić jadowitych włosków i obrać ze skóry, co trwało czasem prawie do świtu. Przerabiała na konserwy wszystko, co tylko nadawało się do spożycia. Pół
biedy, jeśli chodziło o warzywa, ale i świeże owoce: brzoskwinie, truskawki,
wiśnie czy gruszki, jako takie przestały stanowić cenny pokarm, zamieniając się
w półprodukt do potencjalnych ciast, galaretek oraz innych smakołyków, których
konsumpcja przewidziana została dopiero na zimę. Z tej obłąkanej karuzeli
zsadził ją Michał, który pewnego dnia wielkim głosem zażądał okazałej, pachnącej
smakowicie brzoskwini.
- To na
kompot - próbowała oponować niewolnica własnej spiżarni. - Zimą będziemy jeść
witaminki. Mamusia zrobi pyszne ciasto z galaretką albo sałatkę owocową.
- Ale ja
teraz jestem głodny, a zimą może nie będę - zripostował trzylatek z podziwu godną
rozwagą i dodał z pogróżką w głosie: - Daj mi witaminki, bo ci nie
urosnę!
W
Markowie Martyna z wielkim upodobaniem zaczęła gromadzić rozmaite przepisy
kulinarne i czym prędzej starała się wprowadzać je w życie. Szło jej całkiem
nieźle, zważywszy na to, że jeszcze niedawno gotowanie nie było jej
najmocniejszą stroną, można by nawet jej
dotychczasowe umiejętności w tym zakresie określić mianem pięty achillesowej. Jedną z ulubionych anegdotek Maćka, dotyczącą początków ich wspólnego
życia, była opowieść, jak to Martyna kiedyś osobiście ugotowała dziecku kaszkę
mannę, co zwykle należało do obowiązków ojca. Faktycznie, Maciek doszedł w tym
zakresie do perfekcji i kaszka w
jego wykonaniu była bez zarzutu. Któregoś dnia
jednak młoda matka ośmieliła się
poddać w wątpliwość kwestię trudności tego przedsięwzięcia i na dumne: -
Tak? To spróbuj sama, jak jesteś taka mądra. -
udała się do kuchni, gdzie w krótkim czasie wyprodukowała miskę gęstej
szarawej mamałygi. Paweł, zwykle niewybredny, za żadne skarby
nie chciał spożyć tej strawy, wypluwając ją stanowczo natychmiast po
spróbowaniu. Nerwową atmosferę podsycał Maciek, przyglądając się z boku i od
czasu do czasu komentując:
- Nie
zje, przecież gołym okiem widać, że kaszka jest za gęsta.
Za
którymś razem Martynie puściły nerwy i metalowa miseczka z zawartością
poszybowała w stronę niefortunnego krytyka. Ten zręcznie się uchylił, a
naczynie huknęło o drzwi i odpadło
puste, pozostawiając mocno przyklejoną do olejnej białej powierzchni,
idealnie uformowaną „babeczkę” z odciśniętym na wierzchu wypukłym
kwiatkiem, który stanowił wklęsła ozdobę dna. Maciek niewzruszony przyjrzał się
płaskorzeźbie i oznajmił ze źle ukrywaną satysfakcją:
-
Przecież mówiłem, że za gęsta.
Innym anegdotycznym dokonaniem Martyny była jajecznica, do której dodała
serek topiony w dużej ilości. Taki przepis wpadł jej kiedyś w ucho, tylko nie sprawdziła,
o jaki rodzaj sera chodzi. Maciek
dla świętego spokoju zjadł trzy łyżeczki potrawy, ale czwarta mu się cofnęła.
Oburzona Martyna, pomstując na niewdzięcznika,
poszła wyrzucić potrawę do kosza. Po drodze z ciekawości spróbowała
czy to rzeczywiście takie niedobre. Okazało się, że ma bardziej
wyrafinowany smak od męża - jej cofnęło
się od razu!
Sztuka przyrządzania mięsa też kiedyś wydawała się młodej żonie niezbyt
trudna, postanowiła zatem zrobić kolację na ciepło, nawet gości zaprosiła
na tę okoliczność. W pobliskim sklepie
nabyła wskazane przez siebie mięso z
kością, raczej nawet kości z mięsem, ale za to całkiem przyzwoicie obrośnięte i
w dodatku za przystępną cenę. Z braku odpowiedniego sprzętu kuchennego tępym
nożem oddzieliła kawałki chabaniny wzdłuż włókien, bo tak było łatwiej,
następnie dla fasonu puknęła w nie parę razy butelką po mleku, posoliła,
popieprzyła i rzuciła na patelnię z rozgrzanym tłuszczem. Mięsko
szybciutko się zrumieniło, nawet nie
było za bardzo przypalone, rozszedł się upojny zapach, a goście niecierpliwie
sięgnęli po należne im porcje. I to by było na tyle, jeśli chodzi o resztę
wieczoru, która niemal w całości poświęcona została żmudnemu przeżuwaniu
łykowatych kawałków. Żałosne próby konwersacji z pełną buzią spełzły na niczym,
a wypluć potrawy nie wypadało. Po godzinie goście jak jeden mąż wybiegli za
drzwi, prawdopodobnie w celu wydłubania z zębów twardych włókien. W tym miejscu
warto dodać, że była to wołowina rosołowa trzeciego gatunku.
W
wiejskich realiach talent kulinarny Martyny uległ nagłemu objawieniu, choć miała zaliczyć jeszcze wiele wpadek. Ukryte umiejętności musiała wyssać z mlekiem matki, bowiem w
jej domu zawsze gotowano dużo i smacznie. Sąsiedztwo Renaty, która regularnie
co sobotę przyrządzała rozmaite słodkości dla swoich absztyfikantów, z
pewnością miało niebagatelny wpływ na postawę dotąd ociężałej gastronomicznie
kobiety. No bo jak tu nie wypiekać, kiedy osobiste dzieci chciwie wciągają
noskami smakowite zapachy dochodzące z
korytarza i patrzą znacząco na matkę? Niestety, za sprawą sąsiadki
zakosztowały już smaku domowego ciasta i byle kupnym wafelkiem nie dało się
ich opędzić.
Na
pierwszy rzut poszedł piernik, bo Martyna chytrze pomyślała, że go nie lubi,
więc nie będzie konsumować, ergo: nie przytyje. Cała rodzina zajęła wszystkie wolne
kąty w kuchni i w nabożnym skupieniu obserwowała poczynania gospodyni,
przełykając ślinkę na samo wyobrażenie efektu.
Ta wykonała wszystko co do joty zgodnie z otrzymanym przepisem, dała
dzieciom wylizać miski, wałki i inne sprzęty unurzane w słodkiej, wonnej
masie, wreszcie wstawiła ciasto do
piecyka. Upiekło się doskonale, zwłaszcza z wierzchu. Środek był lekko
wilgotny, choć na zakalec nie wyglądał, natomiast spód, o dziwo, składał
się głównie z płynnego miodu, który niewiadomym sposobem starannie wyodrębnił
się z całości. Zniecierpliwionym konsumentom zresztą to kompletnie nie przeszkadzało. Zeżarli wypiek, nie czekając nawet, aż ostygnie, a wyraz ekstazy na ich obliczach był wystarczającą zapłatą za trudy i niepowodzenia.
Druga próba dotyczyła biszkoptu. Przepis był łatwy, w dodatku zawierał adnotację, że
to ciasto musi się udać każdemu. Taak... No, może nie wtedy, kiedy usiłuje się zmodyfikować sprawdzoną recepturę. Mąka to mąka: nieważne czy tortowa,
czy krupczatka, nieprawdaż? W efekcie zamiast
złocistego walca wysokiego przynajmniej
na osiem centymetrów, Martyna wyjęła z prodiża mocno ubity, twardy jak
deska krążek, żywo przypominający dysk lekkoatletyczny. Ciężar widać też miał zbliżony, bo kiedy ofiarowała
ostudzonego gniota owczarkowi sąsiadki, głowa ze smakołykiem opadła mu aż
do ziemi, a zdumione zwierzę wypuściło
zdobycz i nieufnie zaczęło na nią warczeć.
Następne
wypieki były już o niebo lepsze, a wkrótce osiągnęła nawet mistrzostwo
wsi w kategorii „sernik wiedeński” oraz „szarlotka”. Jej torty były również pyszne, chociaż można by się było przyczepić do zdobienia, ale przecież nie
każdy cukiernik-amator musi być od razu geniuszem plastycznym.
Wiele wspaniałych potraw udało jej się psim swędem,
kiedy to z braku jakiegoś składnika dodała ten, który akurat był pod ręką. Tak
powstał chociażby bigos wzbogacony powidłami śliwkowymi czy śledzie w oleju z
dodatkiem rodzynek i migdałów, posypane grubo zmielonym pieprzem. W końcu
najznakomitsze potrawy świata stworzono głównie przez przypadek.
Panowie
Andrzejewscy nie byli jednak szczególnie wymagający i wcale nie oczekiwali
wykwintnych frykasów. Wszyscy
zdecydowanie preferowali zupę truskawkową z makaronem i każda jej ilość ulegała
natychmiastowej dezintegracji, bez szans na
doczekanie drugiego dnia.
Rodzinny rekord to zeżarcie w ciągu jednego popołudnia siedmiu litrów owego
przysmaku, nagotowanego "na zaś" z powodu uczestnictwa gospodyni w kursie prawa jazdy. Warto wspomnieć, że w biciu tego rekordu uczestniczyli jedynie
juniorzy: dwunastoletni podówczas Paweł i czteroletni Michał, których zastała
po powrocie do domu leżących bezsilnie na tapczanie z brzuchami sterczącymi
powyżej nosów.
Makaron do zupy to osobna kwestia. Niezdrowe ambicje obudziła Przyjaciółka, która potrafiła w
ciągu kilkunastu minut wyprodukować wielką stertę żółciutkich nitek, mając do
dyspozycji jedynie podstawowe składniki
oraz nóż, nawet niekoniecznie bardzo ostry. W odróżnieniu od Martyny nigdy nie
była ona zwolenniczką zbędnych gadżetów kuchennych. Gdyby nagle cywilizacja
upadła i wszystkie ludzkie osiągnięcia materialne rozsypały się w proch,
prawdopodobnie i tak potrafiłaby zrobić na poczekaniu klasyczne kotlety
mielone, posługując się choćby dwoma kamieniami. Maciek zasmakował w domowym makaronie Przyjaciółki tak bardzo, że przy byle okazji wspominał go z błyskiem w oku, powtarzając uparcie, że każda dobra żona powinna taki robić. Martyna nie miała innego wyjścia, jak
sprostać jego potrzebom. W tym celu zakupiła maszynkę produkcji włoskiej, a
jakże! służącą do wyrobu makaronu a nawet pierogów. Miała ona niewielki otwór wlotowy i mnóstwo
nakładek u wylotu. No, z takim nowoczesnym sprzętem można rozpocząć nawet produkcję
hurtową. Okazało się, że niekoniecznie. Albo
ciasto było nie takie, albo maszynka felerna, dość że po całonocnej mordędze nad
ranem udało się wyprodukować jedenaście tworów od biedy przypominających
pierogi lepione nogami, a także kupkę posklejanych pasków różnej
długości i grubości, budzącą natychmiastowe skojarzenie, że ocalała ona po bombardowaniu fabryki makaronu. Maszynka jeszcze przed południem wyładowała na
śmietniku, ale niewyspana Martyna kontynuowała
ambitne przedsięwzięcie, tyle że
ręcznie. Mimo że zastosowała przepis Przyjaciółki, jej makaron był wyglądał
zupełnie inaczej, a po ugotowaniu udatnie naśladował frytki największego
kalibru, tyle, że był od nich znacznie twardszy. Rodzina bohatersko przeżuła posiłek,
popijając go rosołem z papierka. Wprawdzie Maciek twierdził dalej, że „kupny nie umywa się do
domowego”, jednak już nigdy nie zażądał powtórki
z rozrywki. Martyna uznała ten fakt za milczącą
rezygnację z jej usług, więc z czystym sumieniem przerzuciła się na czterojajeczne
gniazdka, nitki, muszelki i wstążki kupowane w wiejskim sklepiku. Było z nimi znacznie
mniej roboty i zawsze się udawały.
Któregoś dnia do jej kuchennego królestwa wdarł się przemocą Maciek, przywożąc z Gdańska sporych rozmiarów szklany gąsior oraz jakieś tajemnicze zawiniątka i dziesięć kilogramów czarnej porzeczki.
- Będziemy robić domowe wino - oznajmił z dumą. - Piłem u kolegi, naprawdę niezłe. Dostałem przepis, mam drożdże i porzeczki. Cukier jest?
- Co się głupio pytasz, kanapa się przecież nie domyka.
- Świetnie! No to w czym mogę umyć porzeczki?
- Najlepiej w wannie - zażartowała Martyna, ale Maciek potraktował jej słowa ze śmiertelną powagą i wprowadził je w czyn, zanim wpadła na bardziej oryginalny pomysł.
Pełna zdumienia nad nagłą nadaktywnością małżonka powyciągała potrzebne przybory kuchenne, w tym sokowirówkę, w której, jak mniemała, sprawnie dokonają przetworzenia owoców.
- Zwariowałaś?!? - zdenerwował się Maciek. - Owoce trzeba utrzeć w makutrze drewnianą gałką, tak robi mój kolega.
- Pewnie nie ma sokowirówki. Zobacz, połączymy łupiny z sokiem i będzie taki sam efekt, tylko o wiele szybciej. Technika na usługach gospodarstwa domowego. A może lepiej będzie zrobić wino z samego soku?
- Ma być dokładnie według przepisu - obruszył się czołowy winiarz Polski Północnej. - Dawaj gałkę i nie wtrącaj się, jak nie masz pojęcia o temacie.
Dyskusja z Maćkiem nie miała większego sensu. Martyna mogła tylko żywić nadzieję, że nie ona będzie siłą napędową wyżej wymienionej drewnianej gałki. Na szczęście mąż postanowił nie dopuścić profanki do rytuału produkcyjnego, więc spokojnie udała się na spoczynek, podczas gdy on do świtu wytwarzał ręcznie owocowa pulpę, wciskał ją łyżeczką do gąsiora, zalewał wodą, dodawał jakieś tajemnicze składniki... Rano w kuchni pyszniła się monstrualna butla wypełniona buraczkową cieczą i zatkana grubym korkiem ze szklaną rurką. Wspólnymi siłami umieścili ją w najciemniejszym kącie, aby czas zrobił swoje. Martynę zaniepokoiła wprawdzie gruba warstwa zmiażdżonych owoców unosząca się na powierzchni płynu, ale Maciek oświadczył pogardliwie, że właśnie tak ma być. Mylił się bardzo. Warstwa była tak zbita i szczelna, że zakłóciła proces fermentacji. Zamiast oczekiwanego kordiału powstało ponad dwadzieścia litrów octu winnego, nawiasem mówiąc, niezłej jakości. Zużyli go częściowo przez pięć lat, głównie do barszczu i bigosu. Autor nigdy nie przyznał się do błędu w sztuce, winę zwalając na złą jakość porzeczek i drożdży.
Któregoś dnia do jej kuchennego królestwa wdarł się przemocą Maciek, przywożąc z Gdańska sporych rozmiarów szklany gąsior oraz jakieś tajemnicze zawiniątka i dziesięć kilogramów czarnej porzeczki.
- Będziemy robić domowe wino - oznajmił z dumą. - Piłem u kolegi, naprawdę niezłe. Dostałem przepis, mam drożdże i porzeczki. Cukier jest?
- Co się głupio pytasz, kanapa się przecież nie domyka.
- Świetnie! No to w czym mogę umyć porzeczki?
- Najlepiej w wannie - zażartowała Martyna, ale Maciek potraktował jej słowa ze śmiertelną powagą i wprowadził je w czyn, zanim wpadła na bardziej oryginalny pomysł.
Pełna zdumienia nad nagłą nadaktywnością małżonka powyciągała potrzebne przybory kuchenne, w tym sokowirówkę, w której, jak mniemała, sprawnie dokonają przetworzenia owoców.
- Zwariowałaś?!? - zdenerwował się Maciek. - Owoce trzeba utrzeć w makutrze drewnianą gałką, tak robi mój kolega.
- Pewnie nie ma sokowirówki. Zobacz, połączymy łupiny z sokiem i będzie taki sam efekt, tylko o wiele szybciej. Technika na usługach gospodarstwa domowego. A może lepiej będzie zrobić wino z samego soku?
- Ma być dokładnie według przepisu - obruszył się czołowy winiarz Polski Północnej. - Dawaj gałkę i nie wtrącaj się, jak nie masz pojęcia o temacie.
Dyskusja z Maćkiem nie miała większego sensu. Martyna mogła tylko żywić nadzieję, że nie ona będzie siłą napędową wyżej wymienionej drewnianej gałki. Na szczęście mąż postanowił nie dopuścić profanki do rytuału produkcyjnego, więc spokojnie udała się na spoczynek, podczas gdy on do świtu wytwarzał ręcznie owocowa pulpę, wciskał ją łyżeczką do gąsiora, zalewał wodą, dodawał jakieś tajemnicze składniki... Rano w kuchni pyszniła się monstrualna butla wypełniona buraczkową cieczą i zatkana grubym korkiem ze szklaną rurką. Wspólnymi siłami umieścili ją w najciemniejszym kącie, aby czas zrobił swoje. Martynę zaniepokoiła wprawdzie gruba warstwa zmiażdżonych owoców unosząca się na powierzchni płynu, ale Maciek oświadczył pogardliwie, że właśnie tak ma być. Mylił się bardzo. Warstwa była tak zbita i szczelna, że zakłóciła proces fermentacji. Zamiast oczekiwanego kordiału powstało ponad dwadzieścia litrów octu winnego, nawiasem mówiąc, niezłej jakości. Zużyli go częściowo przez pięć lat, głównie do barszczu i bigosu. Autor nigdy nie przyznał się do błędu w sztuce, winę zwalając na złą jakość porzeczek i drożdży.
Podobno kuchnia jest jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na
świecie. Martyna osobiście miała się o tym przekonać któregoś zimowego
przedpołudnia, w pierwszym dniu ferii, które zamierzała spędzić ciekawie,
aktywnie oraz z pożytkiem dla rodziny.
Zaczęła od planów kulinarnych.
Ponieważ jej trzech panów uwielbiało kisiel, postanowiła sprawić im
niespodziankę w postaci wielkiej michy owej ambrozji, aby raz najedli się
do syta. Nasłuchując głosów potomstwa, które zajmowało się lepieniem
bałwana pod oknem domu, przystąpiła do rutynowych czynności opisanych krok po
kroku na opakowaniach, albowiem kisiel z torebki potrafi zrobić każdy, kto choć
trochę sylabizuje.
Wbrew
pozorom ugotowanie siedmiu litrów kleistej masy nie jest takie proste, ale mimo
pewnych trudności natury technicznej ten etap pokonała bez większych problemów.
Gorzej było z realizacją punktu: „Wlać do salaterek lub szklanej misy i pozostawić
do ostygnięcia”. Salaterek w odpowiedniej ilości nie miała chyba nawet pobliska
gospoda, a szklane naczynie o potrzebnej pojemności musiałoby zapewne
przypominać akwarium. Martyna przypomniała sobie jednak, że jest szczęśliwą
posiadaczką dwu sporych szklanych misek, wyciąganych raz w roku z czeluści
szafy w celu wsypania do nich orzechów, pomarańczy i innych świątecznych
delicji. Nawet nie trzeba ich było specjalnie odkurzać, jako że używane były
stosunkowo niedawno.
Misa
została ustawiona na blacie i jednym przechyleniem gara napełniona połową jego zawartości. Widok uroczy: różowa
parująca chmurka w cienkim szkle. Martyna aż się uśmiechnęła, wyobrażając sobie
miny chłopców. Niby zwykły kisiel, a ile radości... Nagle usłyszała cichutki
dźwięk, takie podejrzane „pink!”, dochodzące jakby z tylnej części misy. Ujęła ją więc obu rękami i zaczęła delikatnie
obracać, żeby się przekonać, ki diabeł? Nagle misa pękła na pół, a cała
gorąca zawartość znalazła się na dłoniach kucharki. Jedyna rozsądna myśl, jaka zrodziła się w jej
głowie, to żeby natychmiast pozbyć się parzącego świństwa. Zrobiła błyskawiczny
obrót w stronę zlewu, ale kisiel był szybszy i zdążył już utworzyć na podłodze
śliską plamę. Martyna trafiła w nią obunóż, strzeliła w powietrzu kopytami,
wycinając klasycznego hołubca, następnie wykonała efektowne salto i padła
plackiem w sam środek na szczęście lekko już przestudzonego gluta. Przejmujący
ból w plecach pochodził z dwóch źródeł: gwałtownego uderzenia o twarde dechy i
oparzenia gorącą mazią. W dodatku powstanie z upadku nie było sprawą łatwą,
gdyż każda próba zmiany pozycji kończyła się kolejnym poślizgiem. Łzom
cierpienia i absolutnej bezradności towarzyszył nerwowy chichot
rozbawienia całą sytuacją. „No, żeby
mnie tak kto zobaczył, miałby o czym opowiadać do końca żywota. Chaplin na
skórce od banana to ponura farsa w porównaniu z moimi akrobacjami.”
Po
wielu nieudanych próbach udało jej się w końcu przyjąć pozycję
kolanowo-łokciową i doczołgać do zlewu. Tam, krzywiąc się z bólu oskrobała
dłonie z gorącego klajstru i zanurzyła je w zimnej wodzie. Późniejsze całonocne
ściskanie kul śniegowych zaowocowało brakiem bąbli i ferie w efekcie okazały
się udane. Jednak uraz pozostał i każde ciche „pink” wydane przez jakiekolwiek
szklane naczynie do dziś stanowi dla Martyny pretekst do panicznej
ucieczki gdzie oczy poniosą.
Trzeba przyznać, że dziewczyna zawsze miała fart kulinarny,
który nie opuścił jej nawet w okresie finansowego
dołka. Gdy jej małżeństwo z Maćkiem przechodziło poważny kryzys, ten przestał się interesować ekonomicznym
aspektem ich związku, troskę o utrzymanie domu i dwojga dzieci pozostawiając
zaradnej małżonce. Ciężko było to zrobić z nauczycielskich poborów, ale przynajmniej o ziemniaki i mleko nie musiała
się martwić, bo te otrzymywała w zamian za użyczenie jednemu z gospodarzy poletka
przysługującego wiejskim krzewicielom oświaty. Gdy kiedyś, na początku
października, znalazła na północnym stoku leśnego pagórka zdatne jeszcze do
jedzenia czarne jagody, jej radość nie miała wprost granic. Innego dnia poszła do ogrodu po rabarbar, z
myślą ugotowania kompotu, bo na inne zbytki nie było składników. Gdyby tak
miała jajka, jak nie miała mąki i margaryny, upiekłaby dzieciom placek...
Tymczasem wśród grubych łodyg bieliło się osiem świeżych jajek, albowiem
zabłąkana kura-indywidualistka uwiła tam sobie gniazdo. Jednak zwykle sceptyczna Martyna uznała
to za opatrzność bożą. Od jednej
sąsiadki pożyczyła mąkę, od drugiej tłuszcz, a ciasto smakowało wszystkim
wyjątkowo, bo też i było wyjątkowe. Michał długo myślał, że kura zostawiła im
te jajka w prezencie i nabrał szacunku dla tych pożytecznych skądinąd ptaków. (c.d.n.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz