- Jak będziesz schodziła na dół, weź ten mały stoliczek, ja
biorę leżaki – Renata wsadziła głowę do kuchni, gdzie już rozchodził się
zapach świeżo parzonej kawy. - Chodź, Misiu, pójdziesz z ciocią na spacerek.
Popołudniowe leniwe kawkowanie pod lipą stało się codziennym
sąsiedzkim rytuałem. Około piętnastej okolica szkoły pustoszała i
zielone tereny po domem można było traktować jak własne podwórko. Kiedy
tylko pogoda sprzyjała, a zajęcia domowe nie domagały się
natychmiastowej realizacji, wychodziły na dwór, gdzie mogły godzinami
kontemplować przyrodę i plotkować na różne tematy. W marcu siadywały
owinięte w koce przy turystycznym stoliku i kłapiąc zębami, wypatrywały
pierwszych oznak nadchodzącej wiosny. W czerwcu wylegiwały się na kocu
przykrywającym gęstą, błyszczącą trawę, wystawiając do słońca coraz to
inne części ciała, jako że całości wyeksponować nie wypadało, bo to
mogło nie tylko urazić surową włościańską moralność, ale i stać się
przedmiotem niezdrowej ciekawości jakichś zbłąkanych uczniów. Nierzadko
towarzyszyło im stadko gęsi dyrektora Jurka, wesoła rozgęgana gromadka
poruszająca się samopas po całym obejściu i obficie znacząca ślady
swoich wędrówek.
Renata była atrakcyjną rozwódką około trzydziestki, o blond włosach,
doskonałej figurze i wdzięku zranionej łani. Jej kobiecość prezentowała
typ „bezradnej dziewczynki”, a jedno niewinne spojrzenie spod rzęs
przyciągało stada samców, którzy za bezdurno skrobali ściany, zawieszali
żyrandole, naprawiali urwane drzwiczki od szafki czy przepalone korki,
wynagradzani za swoje trudy jedynie uroczym uśmiechem i kawałkiem
domowego ciasta.
Plastyczka z zawodu i powołania, całe swoje życie usiłowała
podporządkować pięknu i harmonii. Efekty jej starań były czasami
niesłychanie komiczne dla obserwatorów, ale bezpośredni uczestnicy
wydarzeń nie zawsze mieli się z czego śmiać. Którejś zimowej soboty
Martyna weszła do mieszkania sąsiadki i oczom jej ukazał się widok jak z
żurnala. Renata i jej ośmioletnia córeczka, mini replika matki, w
jednakowych falbaniastych wykrochmalonych fartuszkach z aplikacją
jabłuszka na kieszeni, wyposażone w drewniane wałki rozmiarów
dopasowanych do wzrostu użytkowniczek, zajmowały się produkcją
pierniczków. Głównym wykonawcą była oczywiście Renata, a Magdusia
stanowić miała bardzo ważny element kompozycyjny całości, absolutnie
niezbędny dla założonych efektów wizualnych.
Martynie aż dech zaparło – widok był zaiste niecodzienny. Poszła do
siebie w zaciszu własnego mieszkania pozazdrościć sąsiadce zmysłu
estetyki i inwencji twórczej. Z rozpędu przetarła nawet do połysku blat
stołu, nie zdążyła wszakże zrobić tego samego z czajnikiem, bo nagle
usłyszała rozdzierające wrzaski a potem tupot nóg na korytarzu. Madzia
rwała przed siebie z rozwianym włosem, a za nią pędziła żurnalowa matka,
dzierżąc w dłoni groźnie wzniesiony do góry wałek. Dopiero dwa
okrążenia wokół budynku za znacznie sprawniejszą fizycznie córką
ostudziły wściekłość Renaty. Jak się później tłumaczyła, szlag nagły ją
trafił, bo „wyobraź sobie, niewdzięczny bachor po pięciu minutach się
znudził” i przez to kompletnie rozwalił jej sielankową wizję.
Renata, samotnie borykając się z wychowywaniem córki, czyniła
jednocześnie dość desperackie próby znalezienia partnera życiowego.
Niestety, wśród wielu panów ubiegających się o jej względy, nie znalazł
się taki, który byłby jednocześnie i odpowiednio majętny, i chętny do
ożenku. Martyna często uczestniczyła w ocenie kolejnych kandydatów, ale
szybko się zorientowała, że jej obecność była potrzebna tylko po to,
żeby Renata nie musiała rozmawiać sama ze sobą. Różniły się skrajnie
zarówno w interpretacji męskich zachowań, jak i w swoich oczekiwaniach
względem płci przeciwnej.
- Fajny ten twój Tadeusz - mówiła na przykład Martyna, nawet nie
próbując ukryć zazdrości – taki opiekuńczy, ciepły, czuły. Magda
wyraźnie go lubi.
- No tak – przyznawała początkowo Renata nabierając tchu do dłuższego
monologu – to dobry człowiek, ożeniłby się ze mną choćby jutro.
Właśnie, ciekawe, czemu mu się tak spieszy? Może chce się zaczepić i
będzie na nas żerował? Chyba za wiele nie zarabia. Co on może mieć na
tej państwowej posadce? Przyniesie marne grosze, połowę z tego przeje
i przepije, a drugą przepali i wyda na mydło i golidło. To ja jeszcze
dopłacę do tego interesu! A w dodatku może się okazać, że nałogowo
pije, albo na przykład damski bokser. Oni to potrafią tak ukryć, że na
początku nawet podejrzeń nie masz. A jak będzie mi zabierał samochód?
- Przecież mówiłaś, że nie ma prawa jazdy.
- Ale jak zrobi? Na pewno nie da mi jeździć, faceci już tacy są.
Słuchaj, a może to na przykład pedofil? Tak chętnie bawi się z Magdą,
jak nikt dotychczas, czy to, twoim zdaniem, nie jest co najmniej dziwne?
- „Dziwne jest to, że ty się z nią nie bawisz” – przeleciało Martynie
przez myśl, ale na głos powiedziała: – Sęk w tym, że go po prostu nie
kochasz. Jak się zakochasz, to przestaniesz myśleć o takich sprawach.
- Oooo, tylko tego mi brakowało, żebym zgłupiała dla jakiegoś typka jak ty dla tego swojego. Wyjdę za mąż wyłącznie z rozsądku.
Ponieważ nieprzeciętna uroda Renaty nie pozwalała panom przejść
obojętnie, za miesiąc pojawiał się nowy absztyfikant znowu oglądany
bacznie pod kątem oczekiwanych walorów. Nie znalazł się jednak żaden,
który miałby ich wystarczająco wiele. Wkrótce Renata wyprowadziła się do
stolicy i słuch po niej zaginął. Ciekawe, czy znalazła tam partnera,
który spełniłby jej wygórowane kryteria.
Ucztą dla ciała i ducha były dla Martyny spotkania z niejaką panią
Lonią. Dochodziło do nich najczęściej w ogródku, którego uprawa
stanowiła punkt zaczepienia dla wszelkich dyskusji światopoglądowych.
- Chodź no pani tu i popatrz pani, jak marchew u mnie się udała! –
ton był tak zdecydowany, że dziewczyna posłusznie dreptała podziwiać
grządki sąsiadki. Faktycznie, nie bez podstaw pani Lonia uważana była
przez tutejszych za czarownicę. Susza, ulewa, mróz, gradobicie, inwazja
robali z Kosmosu czy inne plagi nie były w stanie zaszkodzić jej
okazałym plonom. Martyna wielokrotnie próbowała podejrzeć tak efektywne
metody hodowlane, czając się w pobliskich krzakach, ale tylko naraziła
się na skonsumowanie żywcem przez rozwścieczone komary. Pani Lonia za
dnia przychodziła do ogrodu z pustą ręką”, tu skubnęła, tu wyrwała, tu
tylko popatrzyła. Wszelkie czary-mary wykonywała prawdopodobnie ciemną
nocą, bez świadków. Ale wczesną wiosną wspomniana już marchewka szła u
niej gęstym równiutkim rządkiem, nie pozostawiając żadnych wątpliwości,
że urośnie do imponujących rozmiarów, a i pozostałe nowalijki budziły
podobne, zawsze uzasadnione przekonanie.
Po serii okrzyków zachwytu, jęków zawodu i westchnień zazdrości
składających się na spektakl dramatyczny pt. „ALE PANI TO JEST!”, obie
kobiety szły obejrzeć efekty ogrodniczych dokonań Martyny.
- No, całkiem nieźle – uśmiechała się fałszywie pani Lonia, patrząc z
litościwą pogardą na rachityczne warzywka i bawiąc się od niechcenia
jakimś dwukilowym pomidorem, porem o rozmiarach ludzkiej nogi albo innym
wybujałym ponad normę mutantem. – Moje trochę większe, bo ja mam rękę
do roślin.
Młoda ogrodniczka postanowiła kiedyś nawet ambitnie powalczyć z
niedościgłą rywalką, dochodząc do wniosku, że przyczyną jej
dotychczasowych niepowodzeń był prozaiczny brak odpowiednich składników w
glebie. W akcie desperacji udała się do fermy kurzej, skąd przywiozła w
bagażniku własnego samochodu dwieście kilogramów ptasiego łajna, za
które w dodatku musiała zapłacić i to, wbrew pozorom, wcale niemało.
Auto trzeba było wietrzyć przez trzy tygodnie, a odżywione marchewki i
tak nie różniły się niczym od tych hodowanych bez wspomagania.
- A porego i selerego pani już przerwała? – atakowała przy innej
okazji pani Lonia, wzbudzając z kolei podziw dla lekkości, z jaką
traktowała normy leksykalno-gramatyczne. Tak nazwana włoszczyzna nie
była już zwykłym badylem, tylko żywą istotą o ludzkim imieniu, na wzór
Walerego czy Makarego. Nic zatem dziwnego, że traktowana personalnie
rosła wyżej niż inne, pewnie z dumy.
Dyskusje pań dotyczyły nie tylko upraw rolnych. Lonia, dysponując
pewnym doświadczeniem życiowym, głównie zresztą z racji wieku, czuła się
w obowiązku pouczać młodą słuchaczkę również w kwestiach ogólniejszych.
- U dzieci trzeba mieć asortyment – poinstruowała ją któregoś dnia – bo inaczej cholery nie słuchają i tylko kłopot później.
Trochę potrwało, zanim ogłupiała Martyna się zorientowała, że nie o
ilość i różnorodność środków wychowawczych tu chodzi, a o najzwyklejszy
autorytet.
- Mój syn to się świetnie uczy – pochwaliła się pani Lonia innym razem – w nagrodę dostał nawet urlop dziekański.
- Kawy się pani napije? – zapytała, gdy Martyna zaciągnięta gwałtem
na jej salony zasiadła nieśmiało za lakierowanym stołem nakrytym
szydełkową serwetą.
- Tak, jeśli to nie kłopot.
- No, to jeśli pani ŻĄDA, to ja idę zrobić.
- Dezodorantów to powinni używać tylko ci, którzy śmierdzą –
oznajmiła raz stanowczo, kończąc jakąś dyskusję na temat higieny. –
Kiedyś nie było takich zbytków, a mój stary za kawalera, jak przychodził
do mnie, to on śmierdział jak kozioł. Jak kozioł! – powtórzyła z
satysfakcją, patrząc na obecnego przy rozmowie nieszczęsnego małżonka,
któremu krwistoczerwony rumieniec nagle ubarwił blade zwykle oblicze,
potwierdzając jaskrawo słowa połowicy.
Jedną z porad pani Loni Martyna zapamiętała do dnia dzisiejszego w najdrobniejszych szczegółach, ze względu na szokującą prostotę rozwiązania problemu. Dziewczyna wróciła oto z dalekich wojaży i uskarżała się na koszmar podróżowania polskimi kolejami bez możliwości dokonania najprostszych czynności higienicznych.
Jedną z porad pani Loni Martyna zapamiętała do dnia dzisiejszego w najdrobniejszych szczegółach, ze względu na szokującą prostotę rozwiązania problemu. Dziewczyna wróciła oto z dalekich wojaży i uskarżała się na koszmar podróżowania polskimi kolejami bez możliwości dokonania najprostszych czynności higienicznych.
- To pani nie wie, co się robi? – zdumiała się pani Lonia. – Jak nie
ma wody, to trzeba nasikać na rękę i się podmyć! Toć własnej moczy
człowiek się nie brzydzi.
- A co z zębami? – chciała zapytać Martyna, ale zacisnęła wargi
przerażona możliwością wysłuchania dokładnego instruktażu. Przyszło jej
też do głowy, ze niesprawiedliwa natura znowu znacznie większe
możliwości dała panom, którzy w razie naglącej potrzeby nawet plecy
mogliby sobie opłukać. Nota bene z „moczą” zdarzyło jej się zetknąć w
warunkach bardziej ekstremalnych, kiedy to w jednej z chłopskich rodzin
na własne oczy widziała terapię przeciwgrypową. Młodszy syn mianowicie
precyzyjnie sikał na łyżeczkę do herbaty, skąd starszy spijał medykament
spragnionymi usty. Podobno lek ów miał działanie panaceum, co to usuwa
ciążę i krawaty wiąże. Jednak fanką urynoterapii Martyna nie została
nigdy, choć w leczeniu potomstwa zawsze preferowała naturalne
metody.
Mimo że mąż pani Loni śmierdział jak kozioł, ona była o niego
zazdrosna jak lwica. Nie mogła się nadziwić Martynie, że pozwala
Maćkowi nocować poza domem, narażając się na zdradę, bo przecież chłopom
tylko o to chodzi. Ona, wypuszczając męża samego sporadycznie i tylko w
sytuacjach wyjątkowych, przyodziewała go na wszelki wypadek w stare
porozciągane i poplamione gacie koloru burej szmaty, a sznurowadła
motała sobie tylko wiadomym sposobem tak, aby nie mógł samodzielnie
zdjąć obuwia. Zresztą już sama bielizna ograniczała możliwości
nieszczęśnika, skazując go na seks wyłącznie z niewiastami ślepymi jak
kret, a takie, jak wiadomo, gromadnie po ulicach się nie przechadzają.
Ponadto każda kobieta, włączając w to także rodzoną siostrę Loni,
białogłowę w wieku podeszłym, narażała się na poważny uszczerbek
zdrowia, nawet składając zdawkowe życzenia panu Franciszkowi, o ile
nieopatrznie przekroczyła dopuszczalną normę trzech cmoknięć w policzek.
Awantury, jakie urządzała wtedy groźna kapłanka domowego ogniska, było
słychać w najodleglejszych zakątkach wsi.
- Swojego chłopa nie masz? – atakowała bez ostrzeżenia kompletnie
zaskoczoną potencjalną rywalkę. Gdy ta usiłowała obrócić sprawę w żart,
pani Lonia dobitnie ją uświadamiała, że w tych sprawach nijakich żartów
nie uznaje, albowiem mąż należy do dóbr osobistego użytku. – Może
jeszcze chcesz mu do portek zajrzeć? Albo i pomacać? – rozkręcała się
coraz bardziej ku zażenowaniu jednych a jawnej uciesze innych gości. –
Własnego w domu zostawiła, a cudzych będzie oblizywać! Nie dla psa
kiełbasa. A ty cicho siedź! – rzucała się nagle na Bogu ducha winnego
małżonka, który usiłował ją delikatnie uspokoić - Widzicie go,
niewiniątko. Aż się trzęsiesz za innymi babami, bym cię nie
upilnowała, zaraz byś się szlajał!!
Pan Franciszek spuszczał pokornie głowę, żeby nie zaogniać sytuacji.
Nikt z obecnych zresztą nie próbował dyskutować, chociaż oskarżenie było
jawnie niesprawiedliwe, jako że ulubionym stanem obwinionego był tzw.
święty spokój a rzeczywisty pociąg odczuwał jedynie do schabowego
z kapustą. Szósty krzyżyk na karku, zaawansowana łysina, pokaźne braki w
uzębieniu oraz zgarbione plecy i ogólnie mopsi wyraz twarzy były
zaprzeczeniem wizerunku amanta.
Martyna nigdy nie dowiedziała się, co było powodem tak irracjonalnej
zazdrości małżonki. Przypuszczała, że mogły to być skutki wychowania w
matriarchalnej rodzinie, gdzie zamiast przekonania, że „Jak się baby nie
bije, to jej wątroba gnije”, preferowano pogląd, że „Chłop żywemu nie
przepuści”. Faktem jest, że ona sama nigdy nie odważyła się zamienić
z panem Franciszkiem nawet paru grzecznościowych słów na ulicy,
ograniczając się do krótkiego „Dzień dobry”, bardziej z litości nad nim,
niż ze strachu o całość własnej czupryny.
Mieszkając na wsi, Martyna postanowiła chować swoje dzieci zdrowo i,
jak to się dziś mówi, ekologicznie. Żadne konserwanty, proszki,
plastiki. Najbliższe miejsce, gdzie można było dostać mleko prosto od
krowy, znajdowało się tuż za płotem ogradzającym teren szkoły.
Niewielkie gospodarstwo należało do niejakiego Józia Furmana, który
odziedziczył je po rodzicach. Ponieważ w międzyczasie podjął w miarę
intratną pracę w Trójmieście, był wyrazistą ilustracją przysłowia
„Osiołkowi w żłoby dano”. Żal mu było zrezygnować z rolnictwa, ale miał
zdecydowanie za mało czasu, żeby osiągnąć zadowalające efekty w
czymkolwiek. Zarobione w mieście pieniądze przeznaczył na zainicjowanie
hodowli, a ponieważ nie mógł się zdecydować jakiej, wkrótce po jego
podwórku miotały się stada nieopierzonych gęsi, kaczek, kurcząt,
perliczek i indyków przeganianych z kąta w kąt przez gromadkę beczących
jagniąt płci obojga. W obórce porykiwał cielaczek, w boksie stajni raźno
tupał źrebak, a w chlewku zwolnionym przez latające luzem prosiaki
panoszyło się pięć dorodnych nutrii.
Podstawową cechą mieszkańców tej arki Noego był prawie
niedostrzegalny roczny przyrost wagi, gdyż o racjonalnym żywieniu nie
mogło być mowy. Martyna, obserwując chude jak grzebienie dwuletnie
świnki pasące się w pokrzywach, nieraz zastanawiała się, jakie kryteria
ekonomiczne stosuje Furman, prowadząc swoją działalność. Ale poza tym to
dziwne sąsiedztwo wybitnie jej odpowiadało, bo, rezygnując z książkowej
teorii, mogła własnemu potomstwu udzielać lekcji poglądowych na temat
niemal wszystkich zwierząt hodowanych w Polsce. Codziennie synowie szli
z nią po mleko i na własne oczy widzieli, ze krówka robi „muuu”,
kogucik „kukuryku”, a czarne bobki pozostawia po sobie koza.
Może to miejsce było jakieś naznaczone, bo zaraz obok Furmanów
mieszkał Zygmunt Młodzianek, zwaliste chłopisko obdarzone chmurną urodą
rozbójnika Rumcajsa. Podobno każdemu rolnikowi cykl robót wyznacza
przyroda: pory roku, pogoda, klimat. Każdemu, ale nie Młodziankowi. On
pracował wtedy, kiedy nachodziła go wena. Nieraz opółnocy na jego polu
widać było światło, bo akurat postanowił sobie trochę poorać. Kiedy
okoliczni rolnicy już dawno zapomnieli o młócce, Zygmunt kończył ostatni
etap żniw. Był królem życia podchodzącym beztrosko do przyszłości
zarówno osobistej, jak i licznej gromadki swego potomstwa. Ich dom,
stara siedziba po przodkach, trzymał się wyłącznie siłą tradycji, bo
ściany popękane od dachu do piwnic w każdej chwili groziły zawaleniem. W
Boże Ciało na nieużywanym ganku widocznym od strony szosy urządzano
iskrzący się lampkami i pokryty girlandami wiosennych kwiatów przepyszny
ołtarz, przy którym zwyczajowo zatrzymywała się procesja, ale nikomu
nie przyszło do głowy tego ganku pomalować chociaż raz na kilka lat.
Zdechła krowa przez wiele dni straszyła mieszkańców wzdętym brzuchem
wystającym z płytkiego bajorka na podwórku. Kiedy gospodarzowi udało
się sprzedać kawałek własnego gruntu, pierwszym zakupem, jakiego
dokonał, była antena satelitarna i dobrej marki telewizor, a co! Po
ciężkiej pracy należy się godziwa rozrywka!
Martyna doznała kiedyś zaszczytu zaproszenia na kawę do Młodzianków,
których skądinąd darzyła wielką sympatią, jako ludzi szczerych,
otwartych i pogodnych. Udała się tam z Michałem, bo, prawdę mówiąc, nie
miała go z kim zostawić. Wprowadzono ich do reprezentacyjnego saloniku o
powierzchni dobrych 30 metrów kwadratowych. Widoczne starania pani
domu w postaci obrusików, firaneczek i przeróżnych bibelotów nie były
w stanie zamaskować postępującej ruiny lokalu. Podłużne szpary na
ścianach, w które swobodnie można było wsunąć dłoń, szare plamy
zacieków i frędzle z odłażącego tynku na suficie, wytarta, skrzypiąca
niemiłosiernie podłoga, miejscami wklęsła na skutek wygnicia legarów,
oraz wszechobecny zapach stęchlizny tak charakterystyczny dla miejsc
starych i zagrzybionych. W tym domu pochwała gustu, gospodarności czy
pomysłowości gospodarzy po prostu nie przechodziła przez gardło, bo
brzmiałaby jak kpina.
Pani Ania Młodziankowa, widząc ukradkowe spojrzenia rzucane przez
gości, sama sprowokowała rozmowę, której głównym tematem był planowany
remont. Uspokoiła też obecnych, że dach nie grozi zawaleniem, bo skoro
przez tyle lat wytrzymał… Faktycznie, zawalił się dopiero jakieś pięć
lat później, na szczęście, kiedy nikogo nie było w domu.
Nie obyło się jednak bez towarzyskiego faux pas, kiedy to Michał, po
bacznym zlustrowaniu wszystkich kątów, zwrócił zachwycone oblicze do
matki i wypalił głosem przerywanym od pozytywnych emocji:
- Mamo, jaki tu … syf!
Wprawdzie Martyna usiłowała niezdarnie wytłumaczyć przemiłej
gospodyni, że zachowanie syna podyktowane zostało ostatnimi wydarzeniami
w domu, kiedy to osobiście musiał szorować ścianę wymazaną błotem przez
zaproszonego kumpla-neandertalczyka, ale niesmak pozostał na długo.
Kaszubi to naród gospodarny, zapobiegliwy i czysty. Martyna jako
„szkólna” złożyła wiele wizyt zapowiedzianych i znienacka, więc jej
przeświadczenie miało solidne podstawy. Przyjmowano ją gościnnie, a
widok wypucowanych do połysku salonów, zawsze odkurzonych mebli oraz
krochmalonych serwet na stołach wywoływał u niej poczucie winy, że sama
tak nie dba o mieszkanie. Na szczęście jedna z wizyt na zawsze pozbawiła
ją tego wrażenia a nawet wprowadziła w dumę, że ona tak(!) to nigdy.
Dowiedziała się mianowicie, będąc akurat matka karmiącą, a przez to
szczególnie wrażliwą na niedolę wszelkich osesków, że jedno z wiejskich
niemowląt ma odparzoną dupinę. Gnana bezrozumną troską o obce dziecko
wsiadła na rower i, jak kowboj w „theendzie” westernu, popedałowała
wprost na zachód znaczony czerwonym światłem gasnącego dnia. W
dłoni dzierżyła Linomag, lek ówcześnie stosowany na takie przypadłości
powszechnie i z powodzeniem. Bez zapowiedzi wkroczyła na podwórko,
opędziła się od paru psów, na szczęście niezbyt dużych, i weszła do tzw.
sieni. Wstępu broniły nie drzwi, ale imponująca sterta tetrowych
pieluch malowniczo opaćkanych brązową kupką. Stosowny zapach unosił się
w powietrzu razem z rojem uśmiechniętych, wypasionych much popularnie
zwanych plujkami. W środku nie było nic lepiej. Niewielka izba,
zagracona do granic możliwości, wypełniona była jak watą gorącym dusznym
powietrzem, gdyż żelazny piecyk stojący w centrum rozpalono do
czerwoności, aby niemowlę, broń Boże, się nie przeziębiło. Na dworze,
mimo nadciągającego wieczoru, temperatura ledwo przekraczała +20ºC, więc
była z pewnością zabójcza dla wszelkich niedorosłych istot, dlatego dla
wszelkiej pewności dziecko zapakowano w becik i położono pod pierzynę
do małżeńskiej łożnicy rodziców.
Kwestie higieny nie były już traktowane tak rygorystycznie, bo
dzieciak miał w fałdkach szyi wałek wielodniowego brudu, paznokcie na
rączkach prawie dłuższe niż palce, a pupę czerwoną jak gaśnica pianowa.
Przyczyną tej ostatniej dolegliwości z pewnością był fakt, że zasikane
pieluchy tylko suszono, po czym beztrosko używano ich ponownie i to
niejeden raz. Każde niemowlę, jak wiadomo, potrzebuje wody w ilościach hurtowych, a gospodarstwo owo nie miało jej w ogóle, co jednak zdaniem Martyny nie było żadną okolicznością łagodzącą takie zaniedbanie. Po wykonaniu niezbędnych czynności
kosmetyczno-terapeutycznych wokół noworodka, przeświadczona
o swojej misji, przystąpiła zatem do uświadamiania rodziców, jak należy dbać o
zdrowie potomka. Zetknęła się z uprzejmą obojętnością a nawet cynicznym
i pełnym niedowierzania uśmieszkiem okraszonym słowami: – No, jeszcze
zobaczymy, czyja racja. – W kilka dni później uprzejma sklepowa
poinformowała ją, że w kolejce po towar urządza się zakłady pieniężne na
temat „Kiedy ta miastowa wariatka zaziębi swoje dziecko na śmierć”. To
zimny wychów oseska-Michała sypiającego nago w cieniu rozłożystej lipy
budził powszechne emocje. Nigdy nie zdołała udowodnić, że takie właśnie
działanie było prawidłowe, zdaniem wielu ludzi po prostu dzieciak miał
szczęście, ot co!
Spokojne, niespieszne popołudnia i wieczory miło spędzane w gronie
bliższych i dalszych znajomych zostały na początku lat
dziewięćdziesiątych poważnie narażone na totalną zagładę. Uboga wieś
kaszubska uległa nagle zainfekowaniu ideą marketingu bezpośredniego,
który otwierał przed ludźmi nieograniczone możliwości finansowe, byle
tylko „nie bali się swoich marzeń”. Wprawdzie marzenia przeciętnego
Kaszuba nie wykraczały poza płot jego gospodarstwa, ale indoktrynacja
wyszkolonych specjalistów zrobiła swoje.
Któregoś dnia Martyna wybrała się do swojej rówieśniczki, niejakiej
Janeczki, przesympatycznej, gospodarnej i gościnnej poznanianki osiadłej
na tych terenach z powodu małżeństwa z miejscowym urzędnikiem gminnym.
Niczego nie podejrzewając, zaczęła pić wonną kawkę, gdy gospodyni
znienacka wyciągnęła gruby segregator wypełniony folderami i rozpoczęła
profesjonalną agitację na rzecz Amwaya, sugerując oniemiałemu gościowi,
że sama osiąga już niewyobrażalne sukcesy w dziedzinie budowania sieci, a
lada moment przyjdą za tym wielkie pieniądze.
- Masz chyba jakieś marzenia – zaczęła Janeczka, przymykając oczy z rozkoszy – każdy przecież je ma.
- No mam – złapała przynętę Martyna – chciałabym kupić sobie takie skórzane kozaki , widziałam w Kartuzach, cudo.
- E tam, kozaki! Ja mówię o czymś więcej. Wakacje na Wyspach
Kanaryjskich, własna willa w dowolnym miejscu świata, dzieci kształcone w
Oxfordzie albo Cambridge … -
Wizja rozstania z siedmioletnim Michałem wyjeżdżającym samotnie do
Anglii nie była najprzyjemniejsza i wywołała na twarzy matki
niekontrolowany grymas, ale Janeczka, nie zważając na nic, tokowała
dalej:
- Jesteś wspaniała kobietą, wartą luksusu i dostatku, ale sama
musisz o to zadbać. Pomyśl o dniu, w którym będziesz mogła wstać wtedy,
kiedy się wyśpisz, a nie kiedy budzik zadzwoni.
- „To już jutro! Sobota przecież, a moje szczawiany, na szczęście, to ja muszę budzić, bo są wytresowane na późne wstawanie.”
- Pełna niezależność finansowa, cały świat przed tobą, wszystko w
zasięgu ręki, zero problemów – kusiła Janeczka, nie precyzując na razie
szczegółów kontraktu. Wezwana do odpowiedzi, rozłożyła jednak na stole
próbki towarów i rozpoczęła kampanię reklamową, z której Martyna
zapamiętała jedynie, że to, co dobre, po prostu musi być drogie,
natomiast przekonanie małorolnych do nabywania towarów najwyższej
jakości to obowiązek każdego oświeconego człowieka.
Sceptycyzm słuchaczki został przez przyszłą królową marketingu
utożsamiony natychmiast z niemożnością pokonania wewnętrznych barier,
czego tylko przez uprzejmość nie nazwała tępotą i brakiem wyobraźni.
Uraczyła ją za to anegdotą o psie, który cierpi okrutne męki, leżąc od
lat na wystającym z podłogi gwoździu, ale nie ma tyle rozumu, żeby się
przesunąć o parę centymetrów. Na koniec dodała, że całe to spotkanie
uważa za stratę czasu, bowiem mogłaby je przeznaczyć na pozyskanie
nowego cennego współpracownika. Martyna została odprowadzona do drzwi i
pożegnana ozięble, by nie rzec – z pogardą. Spotkania towarzyskie
zostały zawieszone na czas pracy nad sukcesem, co, jak łatwo się
domyślić, nie nastąpiło nigdy, bo Janeczka, jak każdy inteligentny
człowiek, szybko się zorientowała, że są w życiu sprawy znacznie
ważniejsze niż harmonia pieniędzy i luksusowe życie.
Od tego czasu każde nieoczekiwane zaproszenie na kawę, nawet od
bliskich znajomych, niosło ze sobą niebezpieczeństwo trafienia na
imprezę o podobnym charakterze. Różnice dotyczyły tylko firm. Zasada
agitacji była zawsze ta sama, a powtarzająca się za każdym razem wizja
wakacji na Wyspach Kanaryjskich spowodowała, że stały się one dla
Martyny ostatnim miejscem, które pragnęła kiedykolwiek zobaczyć. Jak
bowiem można ciekawie spędzić czas wśród ludzi, którzy nie mają już
żadnych marzeń, bowiem ostatnie właśnie zrealizowali? (c.d.n.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz