czwartek, 25 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ VII: Bracia mniejsi



      Kiedy Martyna wyobrażała sobie swój przyszły dom, zawsze widziała w nim mnóstwo rozmaitych zwierząt.  Jej dzieciństwu towarzyszyły psy, koty, kawki, jeże i inna podrzucona, porzucona i odrzucona biedota. Domownicy nauczyli się chodzić z oczami wbitymi w podłoże, bo pod nogami stale się pętało coś dwu-, trzy- lub czworonożnego, a i gatunki beznożne też się czasem zdarzały.
      W Markowie warunki sprzyjały hodowli, nawet obfitej i różnorodnej, toteż  wieczorne rozmowy małżonków coraz częściej zaczęły schodzić na kwestie, co i kiedy wreszcie się do nich wprowadzi. Maciek, osobnik o rozwiniętym zmyśle estetycznym, optował za jakimś rasowym psem, najlepiej takim, który by się komponował z długim płaszczem i kapeluszem. Dog na przykład albo chart afgański byłby w sam raz, gdyby nie zawrotna cena rasowego szczeniaka. Pod rozwagę brali również kota perskiego, bo poznali kiedyś osobiście przedstawiciela tej rasy, który bardzo im przypadł do gustu. Nazywał się Lotos i okoliczne psy na wszelki wypadek omijały go szerokim łukiem, pełne respektu dla rozmiarów rozwichrzonego futra oraz groźnego wyrazu płaskiej kociej mordy.
      Jednak życie najlepiej weryfikuje wszelkie marzenia. W ostateczności z braku środków  zdecydowali się zaadoptować bezdomnego kota dachowego, pod warunkiem wszakże, że będzie  czarny jak rządowa lancia.  Okazja trafiła się szybko, bo mieszkająca po drugiej stronie Gdańska znajoma dokarmiała charytatywnie wszystkie bezpańskie koty w gminie. Pojechali do niej w ciemno, licząc na to, że wśród kilkudziesięciu egzemplarzy musi się znaleźć i czarny. Aby dokonać wstępnej  selekcji, trzeba było zwołać całe pogłowie. Na ciche „kici, kici” ze wszystkich stron zaczęły wyłazić koty różnej maści, wielkości, płci i kondycji fizycznej. Było ich chyba ze trzydzieści, w tym co najmniej połowa brzemienna, niektóre dzikie, inne oswojone. Wzruszeni niedolą kobiety, która trzecią część skromnej pensji przeznaczała na pasztetową dla siebie i swego stada, zdecydowali się uszczuplić jej menażerię o parkę kociąt z jednego miotu, które w koszyczku zawieźli do domu.
       Stworzenia te były całkowicie dzikie i pierwszy kontakt z nimi Martyna przypłaciła jedenastoma dziurami w lewej dłoni. Wypuszczone na wolność w kuchni, natychmiast wlazły za lodówkę. Przesiedziały tam pełne dwie doby. Andrzejewscy byli już prawie pewni,  że zamiast żywych stworzeń rodzina wzbogaci się o dwie gustowne skórki. Jednak  kociaki, jak gdyby nigdy nic, wylazły na środek kuchni i zademonstrowały mruczenie łudząco podobne do tego, jakie wydawała z siebie lodówka. Oswoiły się same poprzez kontakt ze sprzętem AGD, co należałoby opatentować jako nowy rodzaj tresury. Śmiało podeszły do swoich misek, a potem zaległy na kolanach właścicieli, które to kolana od tej pory postanowiły traktować jako osobiste miejsca do spania.
      Najbliższy tydzień Martyna poświęciła głównie odzwyczajaniu małych diabląt  od włażenia do małżeńskiego łoża po nagich plecach Maćka. Robiła to jednak bez nadmiernego zaangażowania, gdyż  to on kiedyś wygrał  batalię o miejsce z brzegu i jakaś kara mu się należała.
      Parka kociąt rosła zdrowo, żarła jak smoki i, ma się rozumieć, rozrabiała od rana do wieczora. Gdyby ktoś chciał podliczyć straty wynikające z działalności rozrywkowej futrzaków, te wszystkie porwane firanki, stłuczone wazony i doniczki, pęknięty zlew, poharatane szafki kuchenne służące do ostrzenia pazurów, tapicerkę zamienioną w strzępy skłębionych nitek – ech, prawdopodobnie mogliby za tę kwotę nabyć rasowego konia i wystawiać go na wyścigach, ku uciesze gawiedzi i pożytkowi ekonomicznemu własnej rodziny.
       Zainspirowani mrocznym przebojem Maanamu „Elektrospiro kontra Zanzara”, czarną koteczkę nazwali imieniem królowej nocy. Pręgowany kocurek  miał nosić dumne imię Elektrospiro, ale wkrótce został pospolitym Zenkiem.
       Zanzara, jak każda samica, była o wiele zaradniejsza życiowo i chociaż na ogół nie opuszczała mieszkania, potrafiła zatroszczyć się sama np. o swoje wyżywienie, wskakując bezpośrednio do talerza z zupą pomidorową, którą pasjami uwielbiała, albo do lodówki, gdy tylko ta została otwarta.
       Zenon w domu zachowywał się jak stuprocentowy mężczyzna – nie miał pojęcia, gdzie co leży i korzystał jedynie z tego, co zostało mu podsunięte pod pysk. Za to szybko poczuł zew wolności i większość czasu spędzał na dworze, do domu przychodząc w celu wyspania się i napełnienia żołądka.  Wkrótce stał się  samozwańczym królem podwórka i okolicy. Wszystkich przedstawicieli rodu Andrzejewskich  kocur traktował łaskawie, by nie rzec: ze wstydliwą miłością i ostentacyjnym szacunkiem. Podchodził wyraźnie spragniony pieszczot, ale odsuwał się zażenowany natychmiast po ich otrzymaniu. Reagował jak dobrze wytresowany pies, bez ociągania wykonując polecenia. Zawsze towarzyszył dzieciom w zabawach plenerowych, a wystający z trawy jego ogon, z załamaną na znak zadowolenia końcówką, przypominał peryskop przesuwający się wśród zielonych fal.  Gdy jednak na podwórku pojawiał się ktoś obcy – Zenek zmieniał się w bengalskiego tygrysa, a jego nastroszona kita łudząco przypominała sporych rozmiarów szczotkę do mycia butelek.
      Kiedyś Andrzejewskim trafiły się wczasy nad jeziorem w okolicach Olsztyna zasponsorowane z litości przez rodziców Maćka, którzy nie mogli odżałować, że ich jedynak nie ożenił się bogato, a połowica nie zapewnia mu wypoczynku na australijskiej rafie. Młodzi byli podówczas niewydolni finansowo, jako że wszystkie rodzinne oszczędności poszły na dziesięcioletni samochód marki zastava, nazwany pieszczotliwie „Babcią”. Kociaki były jeszcze na tyle małe, że zostawienie ich samych nie wchodziło w grę. Wyładowana po brzegi „Babcia” dzielnie pokonywała 200-kilometrową trasę, dzieci, zachwycone jazdą i nieobciążone genetycznie chorobą lokomocyjną, nie sprawiały najmniejszego kłopotu. Maciek, wzorem innych świeżo upieczonych kierowców,  wystawił lewy łokieć za okno, dłonie oparł o kolana a kciukami mocno i, jego zdaniem, bezpiecznie trzymał kierownicę, pogwizdując beztrosko i dowcipkując, szczególnie na mało uczęszczanych odcinkach.  Sielankę co jakiś czas przerywały koty wiezione luzem, zwłaszcza Zenon, który histerycznie reagował na nadjeżdżające auta i z sobie tylko wiadomych przyczyn trwał w przekonaniu, że jedynie Maciek może go przed nimi ocalić. Z piskiem ładował się pod jego stopy, a przyciśnięty akurat używanym pedałem sprzęgła, gazu czy hamulca, wskakiwał w panice na plecy kierowcy, skąd musiała go zdejmować Martyna. Puszczała go, kiedy orał jej pazurami skórę, bo znów wyimaginował sobie jakieś niebezpieczeństwo, i cała polka zaczynała się od nowa. Zanzara z kolei ze stoickim spokojem wygrzewała się wparta całym ciałem w przednią szybę naprzeciwko kierowcy i w zasadzie nie przeszkadzała prowadzić, o ile nie weźmie się pod uwagę konsekwentnych i usilnych prób złapania uruchomionych kilkakrotnie wycieraczek. Nikt z pasażerów, włączywszy osoby dorosłe, inteligentne i po studiach, nie wpadł wtedy na pomysł, że koty należy przewozić w koszyku lub klatce. Na szczęście nic się nie stało, ale widocznie Pan Bóg lubi głupich. 
       Gdy kocięta osiągnęły wiek około roku, samiczka zaczęła któregoś dnia zdradzać objawy obłąkania, turlając się po podłodze i wydając z siebie szatańskie odgłosy, rodem wypisz, wymaluj z „Egzorcysty”. Zdenerwowana Martyna odizolowała zwierzaka w łazience po czym kurcgalopkiem poleciała do telefonu, żeby powiadomić weterynarza o przypadku ostrej wścieklizny.
- Panie doktorze - łkała w słuchawkę – czy to jest uleczalne? My jesteśmy bardzo do niej przywiązani.
- Jak najbardziej - wyjaśnił z powagą doktor, po czym zarechotał obleśnie i dokończył  – z tym, że ja tu niewiele mogę. Najlepiej wyleczy ją jakiś kocur.
      W tydzień później, jadąc okazją do pobliskiego miasteczka, bowiem rodzinny samochód użytkował głównie Maciek, Martyna skorzystała z uprzejmości nieznanego kierowcy. Po drodze uraczył ją anegdotą o pewnej durnowatej paniusi, która chciała wzywać pogotowie do kotki z cieczką. Był to ów weterynarz. Zapewne po raz pierwszy w życiu zetknął się z podobnym ewenementem i opowiadał o tym każdej napotkanej osobie. Ze zwykłej zawiści Martyna nie przyznała się do autorstwa telefonu w sprawie kotki, bo dałaby mu niezły materiał do kolejnej anegdoty.
      Uspokojona rodzina rozpoczęła wnikliwą obserwację życia płciowego kotów. Każdy obecny akurat  w domu uważał za swój obowiązek przekazywać pozostałym własne cenne uwagi w tym zakresie. A było co opisywać. Zazwyczaj słodka i łagodna koteczka z dzikim rzężeniem przemieszczała się po kuchni, przewracając taborety i ryjąc pazurami deski. Z wysokości stołu przyglądał się temu zdumiony Zenon, siedząc absolutnie nieruchomo i tylko wodząc wytrzeszczonymi ślepiami za oszalałą siostrą. Po dwóch dobach niezawodny instynkt podpowiedział kocurowi, że on również powinien mieć swój udział w harcach towarzyszki. Początkowo ograniczył się do przełożenia tylnej łapy przez grzbiet Zanzary i tak trwał jakiś czas, mimo wyraźnego zawodu  malującego się na jej pysku. Po kilku godzinach instynkt podpowiedział mu następny krok i Zenek  zdecydowanie  chwycił zębami za skórę na głowie potencjalnej partnerki. Tak minęły następne godziny. Paweł zaczął już wątpić w powodzenie akcji, zarzucając rodzicom przy okazji, że sprowadzili pod dach kota idiotę albo impotenta i wyrażając serdeczne współczucie cierpiącej niewolnicy seksu. Jednak natura, choć niespiesznie, wzięła górę nad filozoficznym usposobieniem Zenona. W końcu błyskawicznie zrobił to, co trzeba, i tak siedemnaście razy.
       Całe święta wielkanocne przeleżeli na podłodze, żeby nic nie przeoczyć,  a obaj nieletni Andrzejewscy przeszli praktyczny kurs seksuologii stosowanej, przez co nigdy nie usłyszeli od rodzicielki opowieści o motylkach, kwiatkach, ptaszkach i innych wyidealizowanych przykładach życia płciowego.     
         Od tej pory Zanzara, regularnie trzy razy do roku, na wskazanej przez siebie półce odbywała poród w asyście któregoś z domowników, choć wyraźnie preferowała obecność Martyny.  Jakiekolwiek próby uczynienia z porodu odpłatnego spektaklu dla zaproszonych gości spełzały na niczym, bowiem zwierzę potrafiło dowolnie żonglować czasem rozwiązania, opóźniając go nawet do 10 dni, jeżeli warunki były niesprzyjające. Wszystkie kociaki cieszyły się wielkim powodzeniem, gdyż reprezentowały rasę bardzo łowną, długonogą i o wiele większą od istniejącej na tych terenach.  Do każdego miotu ustawiały się kolejki chętnych, a resztę załatwiał Zenon, stając się wkrótce w każdej zagrodzie gościem szanowanym jako „kot szkólnej” i pożądanym jako reproduktor, mimo że za swoje usługi pobierał opłatę w postaci jajek, wypijanych prosto spod spłoszonych kokoszek.
        Nota bene w parę lat później Zanzara została tknięta awitaminozą wskutek wydania na świat licznego potomstwa. Tym razem podejrzenie o wściekliznę było o tyle uzasadnione, że zwierzę siedziało ponuro w kącie nic nie jedząc, za to śliniąc się obficie. Jeden z rolników, oderwany od sieczkarni podłym, ale usprawiedliwionym sytuacją szantażem: „No wie pan, dziecko za mocne z polskiego nie jest”,  dowiózł je do  wiejskiej lecznicy, gdzie na sam widok wiklinowego kosza z pokrywką rejestratorka ze słowami:
- Lekarz jest w terenie, ale ja ściągnę tego, co zszedł z nocy! -   galopem pognała po schodach, krzycząc:
- Panie doktorze, z kotem przyszli!
     Następnie Martynę wprowadzono do sali wielkości krytej ujeżdżalni, gdzie na rogu monstrualnego kamiennego ołtarza, przeznaczonego do robienia operacji krowom i koniom, Zanzara została poddana rutynowym zabiegom typu: mierzenie temperatury w odbycie, zaglądanie w oczy, zastrzyk witaminowy itp. Młody lekarz wykonywał swoje obowiązki chętnie, by nie rzec - z zapałem, miał jednak bardzo dziwną minę i co chwila obrzucał bacznym spojrzeniem właścicielkę zwierzęcia. Początkowo przyszło jej nawet na myśl, że wzbudziła w nim nagłe pożądanie, co prawda niczym nieuzasadnione, gdyż  wyleciała z domu w starym wyciągniętym dresie i rozdeptanych kapciach, a fryzura też pozostawiała sporo do życzenia. Dopiero zapewniona o bezpieczeństwie kotki zaczęła myśleć logicznie i wtedy skojarzyła, że znajduje się w t e j  l e c z n i c y, do której niegdyś zadzwoniła. Ponieważ przeciętny Kaszub leczenie kota traktuje jak wielkomiejską fanaberię, tacy pacjenci trafiają się wiejskim weterynarzom jak budka z lodami na środku Sahary. Nie wiadomo tylko, czy w tym przypadku stanowiły odskocznię od codziennych kontaktów z trzodą chlewną i bydłem, czy też młody weterynarz mało nóg nie połamał na stromych schodach, chcąc zobaczyć prawdopodobną bohaterkę anegdoty, którą jego starszy kolega być może dalej rozpowszechniał. Co by to jednak nie było, nigdy jeszcze i w żadnej lecznicy Martyna nie została obsłużona w takim tempie i z  taką starannością.   
          Kocury rozpanoszyły się w domu, polegując na kanapach, fotelach oraz telewizorze, z którego miały doskonały widok na karmnik dla ptaków. Ich ogony jak wycieraczki samochodowe przesuwały się po ekranie w prawo i lewo, co praktycznie uniemożliwiało śledzenie akcji filmu. Raz tylko na ponad dwa miesiące zostały zdetronizowane przez niejaką Mizię – śliczną białą koteczkę w zaawansowanej ciąży, która z niewiadomych powodów wybrała na miejsce porodu i połogu właśnie mieszkanie Andrzejewskich. Słodka, przymilna, nieśmiała i skromna, po wydaniu na świat jedynego potomka zamieniła się w Walkirię. W obronie gniazda atakowała z furią wszystko, co poruszało się na czterech kończynach.  Sąsiedzi, klnąc w żywy kamień właścicieli potwora, musieli codziennie WNOSIĆ do domu swojego owczarka podhalańskiego, bo wył jak potępieniec na dworze, a na korytarz bał się wejść samodzielnie. Zenon i Zanzara na czas pobytu Mizi zamieszkały w łazience pod wanną, gdyż tylko tam dawała im względny spokój. Sytuacja ustabilizowała się dopiero, kiedy znaleźli dla kotki dom u pobliskiego hodowcy brojlerów.  
           Futrzaki Andrzejewskich odzyskały wreszcie swobodę poruszania się po domu i okolicy, a wspólna izolacja zbliżyła je do siebie tak bardzo, że przez pewien moment, absolutnie niezgodnie z kocim charakterem, zaczęły działać wspólnie, wykazując się zresztą niezwykłą skutecznością. Wymiernym efektem tegoż było zagryzienie żywego karpia, przetransportowanego przez nie wcześniej z wanny pełnej wody pod stół do kuchni. Otrząsnąwszy się po pierwszym szoku, Martyna właściwie była im wdzięczna, gdyż czynność ogłuszania ryby nie należała z pewnością do jej ulubionych zajęć. Za to koty nabrały wielkiego poczucia własnej wartości. Od tej pory uznały, że ich właściciele to stworzenia może i sympatyczne, ale też dupy wołowe niezdolne się same wyżywić, więc na wycieraczce zostawiały im często prowiant w postaci starannie ułożonych zwłok myszy, nornic, a raz nawet trafił się spory szczur. Informacji o kolejnej dostawie artykułów spożywczych dostarczał dziki wrzask sąsiadki, która, mijając drzwi Andrzejewskich, dała w ten sposób  upust swojemu panicznemu lękowi przed gryzoniami, nawet martwymi.
          Z kwestiami porządkowo-higienicznymi dotyczącymi zwierząt nigdy nie było większego problemu. Zanzara natychmiast nauczyła się korzystać z kuwety, a Zenon załatwiał sprawy "na mieście". Czasem miewał jednak kilkudniowe okresy domowe, kiedy odsypiał swoją aktywność i najadał się na zapas. Długo to trwało, zanim Martyna się zorientowała, że przecież z kuwety kocicy nie korzysta, więc gdzie?! Drobiazgowe śledztwo nic nie dało - ani widu, ani smrodu. Jak zawsze pomógł przypadek. Wszedłszy do łazienki, zastała kocura w wannie. Jego charakterystyczna mina i wdzięcznie wygięty ogon nie budziły najmniejszych wątpliwości. Celował dokladnie w wąski otwór wylotowy, starego typu, bo pozbawiony kratki. Robił to najwidoczniej nie pierwszy raz. A fuj! Kobieta chwyciła Zenka za kark, przerywając mu intymną czynność. Za parę minut jednak zastała go tam znowu, ale tym razem na jej widok sam uciekł. Zadowolona ze skutków tresury udała się po chwili do pokoju, gdzie kot przywitał ją dumnie, ocierając się o nogi i dopraszając pochwały. W tym samym momencie poczuła duszący odór kociej kupy i to skąd? Z łóżeczka Michała!  Zdumiony Zenek wyfrunął z miaukiem za drzwi, a ona zajęła się zmienianiem pościeli dziecka.  Dalej śmierdziało... Co jest? Aha, Michał też... Czyli kocia logika była prosta: skoro nie można załatwiać się w tamtym pomieszczeniu, a na dwór nie wystawili, to trzeba poszukać drugiej ubikacji. 
          Oczywiście, mieli i psy, choć ich obecność nie była aż tak absorbująca. Wielką płowowłosą Sunię-przybłędę i pięknego kudłatego kundelka Toto, którego sierść wyglądała jak po trójkolorowym balejażu  w salonie fryzjerskim dobrej marki.  Niestety, na tym kończyła się jego klasa, bowiem żadne metody treserskie nie były w stanie nauczyć go właściwego zachowania się w pomieszczeniu.  Skoczny jak pchła, potrafił w sekundę znaleźć się na stole i zjeść wszystko, co tam zastał, z kaktusem włącznie. Metabolizm miał przy tym równie błyskawiczny i folgował sobie dokładnie tam, gdzie akurat przebywał, zupełnie się nie przejmując konsekwencjami. Respekt  czuł jedynie przed Sunią, która od czasu do czasu dyscyplinowała go ostro i głośno, nie czyniąc mu przy tym żadnej szkody fizycznej.     
       Sunia była ucieleśnieniem marzeń o mądrym i wiernym czworonogu. Bez żadnej tresury w ciągu kilku dni połapała się w swoich nowych prawach i obowiązkach, z których wywiązywała się bez zarzutu.   Początkowo, niepewna jutra, kradła artykuły spożywcze z wprawą godną najwyższego podziwu. Umiała wynieść z kuchni płaski talerz z surowymi żółtkami, nie roniąc po drodze ani odrobiny. Kiedy jednak  poczuła się „na swoim” i przekonała, że jej miska napełnia się regularnie rano i wieczorem, była w stanie, zaśliniona po pas, przypilnować surowej karkówki przed nieposkromionym łakomstwem Tota. Niestety, oba psy zdechły w męczarniach otrute, jak pięćdziesiąt innych we wsi, przez jednego z mieszkańców - idiotę o sadystycznych upodobaniach.
        Mieszkańcami domu, jeszcze przed kotami, były też papużki faliste: Ptyś i Balbina. Pierwszy samiec zmarł tragicznie po spożyciu teoretycznie zdrowej i pełnej witamin sałaty, zakupionej w gdańskim warzywniaku. W przekonaniu, że Balbina nie przeżyje rozłąki z partnerem, za pożyczone pieniądze natychmiast nabyli jej Ptysia II. Ptaszek okazał się młody i niedoświadczony seksualnie, ale dostarczył wszystkim solidnej rozrywki, wisząc na drążku głową na dół i wykonując różne dziwaczne ewolucje. Najzabawniejsze było to, że kompletnie nie umiał fruwać, co nie przeszkadzało mu zupełnie w kolejnych desperackich próbach opuszczania klatki, stojącej jakieś dwa metry nad podłogą. Co wieczór, kiedy po uśpieniu dzieci Andrzejewscy celebrowali  w kuchni swoją wieczorną kawkę, słyszeli z pokoju najpierw stłumione „frrrrrr”, potem dość głośne „dup!”  i w drzwiach pojawiali się  ich współlokatorzy – jeden lecąc, a drugi na piechotę. Po odbyciu półgodzinnej wizyty towarzyskiej ptaki powracały do klatki, przy czym Ptysia  trzeba było umieścić w niej ręcznie.
            Tak, to były mądre stworzenia, o wiele mądrzejsze od kanarka nazwanego przez Martynę przewrotnie - Fiodor Szalapin. Ofiarowała go Maćkowi na imieniny znajoma. Jak się później okazało, nie był to gest sympatii, ale raczej wendetty, bo w obecności ptaka nie sposób było prowadzić życia towarzyskiego, nawet w formie szczątkowej. Gdy ktokolwiek wydawał bowiem z siebie jakikolwiek dźwięk, Fiodor natychmiast zaczynał śpiewać, a czynił to z wielkim zapałem i przeraźliwie głośno. Na początku wszyscy domownicy byli zachwyceni talentem ptaszka, ale wkrótce coraz częściej dały się słyszeć okrzyki: - Zamknij się! -  Jazgotliwy ptasior został zesłany do kuchni, jednak nie przebywał tam zbyt długo, gdyż zastosował wobec rodziny szantaż emocjonalny, mianowicie zaprzestał koncertów, ale zaczął sobie ostentacyjnie wydzierać upierzenie. Kiedy wyglądał już jak kondor, na mocy amnestii wrócił na salony, gdzie przez ładnych kilka lat „umilał” wszystkim życie już nie śpiewem, ale wysokim, wyjątkowo nieprzyjemnym piskiem, a w małych oczkach miał przy tym wyraz złośliwej satysfakcji. Zginął tragicznie zabity własną niekonsekwencją. Poczęstowany kawałkiem awokado, już po pierwszym kęsie w sposób widoczny wyraził swój negatywny stosunek do owocu, wycierając dziób o klatkę i trzęsąc się z obrzydzenia. Zanim Martyna zabrała mu nietrafiony smakołyk, spróbował go ponownie z identycznym efektem i nie zaprzestał tych masochistycznych praktyk aż do ostatniego okruszka. Następnego dnia leżał z nóżkami do góry, stanowiąc  tragiczny przykład śmierci z bezsensownego obżarstwa.
       Na króciutko zagościła w Markowie morska świnka Helmut, nazwana tak przez niezwykłe podobieństwo do pewnego znanego niemieckiego polityka. Oswojona jak pies, na dźwięk otwieranej lodówki przynosiła do kuchni zakrętkę od słoika i ustawiała się słupka w oczekiwaniu na ulubione mleczko. Miała niezwykle waleczne serce, więc potrafiła użreć w nos dobermana, który niebacznie wsadził go między metalowe pręty jej klatki. Siły witalne i męstwo zawdzięczała zapewne ogromnemu apetytowi. Przez noc potrafiła wrąbać wielki foliowy wór sianka alpejskiego (brutto!) pozostawiony nieopatrznie w zasięgu jej ruchliwego pyszczka.
       Długo by wymieniać wszystkich „mniejszych braci” rodziny Andrzejewskich. Ale wokół też roiło się od rozmaitej żywioły umilającej trochę senną wiejską egzystencję. Weźmy choćby taką rogaciznę. Pasła się karnie na zielonych łąkach, nie zwracając szczególnej uwagi na przechodzących rolników. Jakimś cudem bydlątka wyczuwały jednak paniczny lęk Martyny i kiedy tylko zobaczyły ją na horyzoncie, natychmiast kłusowały w jej stronę, prawdopodobnie tylko po to, aby się przywitać. Miejscowi niejednokrotnie mieli niezły ubaw, obserwując poważną pracownicę oświaty, jak z zadartą spódnicą przedziera się przez przydrożne rowy i chaszcze,  żeby nabrać odpowiedniego dystansu do stojącej spokojnie koło ścieżki  i nieco zaskoczonej jej zachowaniem krowy. 
       Podobnie niechętny stosunek Martyna miała do gęsi, zwłaszcza gąsiorów, które z wyjątkowo złośliwą konsekwencją ścigały ją po szkolnym dziedzińcu.  Żadne  rady typu: „stanąć i tupnąć” nie dawały zamierzonych efektów. Kiedyś przesiedziała kilka godzin w drewnianym wychodku, bo pierzaste bestie urządziły sobie piknik pod drzwiami z serduszkiem. Innym razem zaskoczony dyrektor zastał ją na płocie odgradzającym szkołę od kościoła, gdyż groźne drapieżniki urządziły zasadzkę zaraz za bramą wejściową, więc musiała dostać się do domu okrężną drogą. Gęsi w kupie stanowiły wielkie wyzwanie, bowiem potoczne określenie "głupia gęś", nijak się ma do rzeczywistości. Ptaki te chodzą wyłącznie stadami, pod przywództwem jednej i wyraźnie porozumiewają się ze sobą. Kiedyś urządziły wiec na środku Markowa. Widok był kosmiczny - tysiące gęsi blokujących drogę wylotową na Gdańsk. Jako że była to wczesna jesień, zapewne ogarnęła je nostalgia za błękitem przestworzy, który wkrótce stanie się udziałem ich dzikich koleżanek. Na samym brzegu usytuował się się gąsior o skłonnościach samobójczych. Podkładał głowę pod kola każdego samochodu daremnie próbującego się przedrzeć przez stado. Poskutkowała dopiero interwencja gospodarzy. Każdy z nich, używając własnych onomatopei, zwabił swoją trzódkę. Niewiarygodne! Gęsi podzieliły się na grupki i gęsiego poszły za gospodarzami, przy czym żadna się nie pomyliła ani nie zgubiła po drodze.
      Okazało się wszakże, że nie wszystkie gęsi to potwory. Któregoś dnia, podczas jej popołudniowej sjesty pod lipą, pojawiło się stadko żółciutkich gęgających kuleczek, przychówek dyrektora Jurka. Umościły się w trawie dookoła kocyka i towarzyszyły Martynie do momentu, kiedy pora już była wracać do domu. Wtedy podniosły puchate dupiny i udały się prosto za nią.  Musiała je odprowadzić do  właściciela, bo już przymierzały się do wspinaczki na pierwsze piętro. Od tej chwili zaczęły traktować ją jak matkę i kiedy tylko wychodziła na podwórko, natychmiast zjawiały się jak spod ziemi i dreptały za nią dokładnie po linii, jaką wytyczały jej kroki. Kiedy podrosły, traktowały Martynę równie przyjaźnie. Ale tylko one.
        Warto by  może wrócić na koniec do tematu czworonogów. Otóż znajomi weszli kiedyś w posiadanie młodego owczarka podhalańskiego i zapragnęli  przydzielić mu w charakterze towarzysza - kota, płeć nieistotna, byle był czarny.  Andrzejewscy akurat mieli takiego na stanie, więc wieczorem przywieźli go do nowego domu. Przy okazji zaliczyli kawę, ciasto i trzy robry brydża. Zwierzęta zostały zamknięte w małym korytarzyku, żeby mogły się ze sobą oswoić. Ponieważ nie było słychać żadnych odgłosów,  wszyscy uznali, że przyjaźń została zawarta. Tak też było w istocie. Po otwarciu drzwi zastali niezapomniany widok. Kot mokry, jakby go spod rynny wyjęli, siedział ponuro w kącie, a owczarek, wpatrzony w niego miłośnie, co chwila dawał upust uczuciom, wylizując towarzysza wielkim oślinionym ozorem.  Ta czarno-biała przyjaźń była silna, nierozłączna, a może nawet toksyczna? Pies tak całkowicie uzależnił się od swojego towarzysza, że go po prostu ubezwłasnowolnił. W domu nie odstępował go na krok, spali na jednym posłaniu (kot na psie), jedli z jednej miski. Na spacerach nosił go w pysku, a gdy kot próbował chodzić swoimi kocimi drogami, wył jak szalony z tęsknoty. Jak widać taka chora miłość zdarza się nie tylko ludziom.
       Zwierzęta są bardzo ważne w naszym życiu, wyznaczają jego etapy, uczą przemijania, przygotowują do  ostatecznych pożegnań, dając w międzyczasie tak wiele radości. Pozornie mało ważne, na pewno mniej niż człowiek, wszak mówi się - to tylko zwierzę. Ale Martyna dziś nie pamięta twarzy i imion ludzi, których kiedyś znała bardzo dobrze, jak przez mgłę kojarzy pewne sytuacje z ich udziałem. Tymczasem każdy jej zwierzak pozostawił po sobie wspomnienie wyraźne i długotrwałe, bez względu na to, ile czasu razem spędzili....


    

niedziela, 21 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ VI: Teściowej opowieść o Natalii Kukulskiej

Natalia Kukulska

 

http://muzyka.wp.pl



         Teściowa Martyny, osoba niezwykle towarzyska, kiedy tylko mogła, to znaczy przynajmniej raz w miesiącu, składała kurtuazyjną kilkudniową wizytę w Markowie. Bawiła wówczas synową nieustającym monologiem, którego obszerne fragmenty ta wkrótce umiała już na pamięć i była w stanie cytować je obudzona gwałtownie w środku nocy.   
      Starsza pani Andrzejewska na co dzień nie miała na kim ćwiczyć elokwencji, bo teść  w domu wyłącznie jadł albo spał, wszelkie próby nawiązania kontaktu werbalnego zbywając stanowczym: „A będziesz ty cicho!”. W Markowie zdana była jedynie na zainteresowanie synowej, ewentualnie wnuków, jako że Maciek, od razu po wypiciu powitalnej kawy z rodzicielką, zaczynał nagle harować na cztery zmiany i na łonie familii zjawiał  się  z rzadka, o ile w ogóle. Fakt ten z kolei wpływał ujemnie na stosunki teściowa - synowa, bowiem ta pierwsza uważała, że wymagania ekonomiczne tej drugiej wpędzą jej dziecko do grobu. Co wieczór, gdy samotnie zasiadały do kolacji,  powtarzała monotonnie: - No kto to widział tyle pracować, żaden organizm tego nie wytrzyma, na co wam tyle pieniędzy? Przecież człowiek musi odpocząć, co on, maszyna jakaś?  
       Martyna próbowała na ten czas wyłączyć myślenie i z krowio-obojętną miną żuła dary boże, przed oczyma mając rozliczne wizje małżonka: na brydżyku u kumpla, na raucie zakładowym, na randce z główną księgową, nawet na kursie tańca towarzyskiego - tylko nie w pracy. Ponieważ jednak odebrała staranne wychowanie, prędzej umarłaby w mękach, niż wywaliła teściowej ponurą prawdę, iż jej potomek zacznie regularnie nocować w domu z chwilą wyjazdu z niego mamusi, której zbyt długa obecność doprowadzała go do szału.
       Razu jednego teściowa objawiła się z zupełnie innej strony i Martyna  ze zdumieniem odkryła, że to, co uważała za  jej wady, w odpowiednich okolicznościach może stać się zestawem niebanalnych zalet. Było to już w czasach, gdy Maciek zaczął się szybko wspinać po szczeblach kariery zawodowej, a swoje małżeństwo traktować jako zło konieczne. Wiejska nauczycielka w charakterze żony nie przynosiła mu chluby, o czym pół żartem, pół serio zwykł był informować bliższych i dalszych kolegów.  Pewnego wczesnego popołudnia wpadli znienacka znajomi Maćka, niejakie Parniki (od nazwiska Parniccy), żeby mu niezwłocznie oddać jakieś zawiniątko, podobno niesłychanie ważne. Martyna nigdy za nimi nie przepadała, bo uważała ich za  zwykłych buców wyedukowanych kosztem wyrzeczeń całej wielodzietnej rodziny i wytresowanych jak psy, że nóż w prawej a widelec w lewej. W dodatku uzależnieni zawodowo od Maćka, trzymali mu palec w zadku od poniedziałku do piątku oraz w robocze soboty, pozostałych ludzi mając w głębokiej pogardzie. Od progu wołali, że oni jedynie na chwileczkę, bo się bardzo spieszą, no, ewentualnie tylko mała kawka, to może się w międzyczasie Maciejka doczekają. Gospodyni, przekonana, że wzmiankowany Maciejek wysłał Parników na przeszpiegi w celu ustalenia daty wyjazdu rodzicielki, z bladym uśmiechem zaprosiła ich do środka.
       Teściowa na widok świeżych słuchaczy zaparła drzwi drągiem, rozsiadła się wygodnie na kanapie i bezczelnie wykorzystując swój status starszej pani, której nie wypada się sprzeciwiać, poinformowała zebranych, że nie wypuści ich, dopóki czegoś o sobie nie opowiedzą. Martyna zdumiała się niepomiernie, bo jeszcze nigdy nie widziała jej w roli słuchacza, ale nie straciła przytomności i gdy Balbina z Jerzykiem próbowali wykonać manewr do tyłu,  rzekła, modulując odpowiednio głos i wspomagając się dramatycznym wyrzutem ręki, aby nadać wypowiedzi charakter uroczysty i podniosły, by nie rzec -  patetyczny:
-   Mam zaszczyt przedstawić wam  mamę Maćka!
      Nie poświęcić stosownej uwagi matce szefa, w pojęciu ludzi pokroju „Parników” oznaczało rychłą utratę pracy, a być może nawet bojkot towarzyski i konieczność popełnienia samobójstwa. Usadowieni na niezbyt wygodnych krzesłach rozpoczęli  zatem nieco wymuszoną rozmowę. W pewnym momencie ktoś, nie wiadomo po co i w jakim kontekście, przywołał postać Natalki Kukulskiej, zezowatego wypłosza robiącego podówczas karierę jako piosenkarka dziecięca. Po latach jeszcze niektórym trudno uwierzyć, że dzisiejsza śliczna czarnowłosa Natalia Kukulska i ówczesny pająkowaty chudzielec  w denkach od słoików  na mysiej twarzyczce, to ta sama osoba.
       Teściowa poderwała się na równe nogi, oko jej błysnęło i ryknęła ogłuszająco:
- Natalka Kukulska?  Natalka Kukulska? To ja wam o niej opowiem coś takiego, że z krzeseł pospadacie!!!
      Ton jej głosu, mina, nagłe rumieńce na twarzy zasugerowały zebranym, że zdobyte za chwilę informacje będzie można przekazać służbom specjalnym za kwotę zapewniającą  niezależność finansową do końca życia. Wszyscy wstrzymali oddech, a teściowa opadła na kanapę, umościła się na niej wygodnie, odchrząknęła i zaczęła:
- Trzech braci miałam, ale zginęli tragicznie w obozach koncentracyjnych, jeden w ...
      Monolog płynął, a znieruchomiali goście z gorączkowym wysiłkiem próbowali skojarzyć fakty odległe w czasie i przestrzeni jak Ziemia od Słońca. Raz i drugi rzucili Martynie rozpaczliwe spojrzenie, ale ona przybrała pozę osoby sparaliżowanej szacunkiem dla wieku i mądrości życiowej gawędziarki, podczas gdy jej dusza pławiła się w rozkoszach, gdyż znając sposób prowadzenia narracji, była doskonale zorientowana, co czeka Parników. Dyskretnie przesunęła tarczę zegarka na nadgarstku, aby z obrzydliwą satysfakcją kontrolować upływający czas. 
       Tymczasem teściowa, omówiwszy martyrologię narodu polskiego, niespiesznie przeszła do opowieści o swoich nieutulonych w żalu rodzicach pochowanych trzydzieści lat później na cmentarzu w Warszawie. Kwestię ich pracy zawodowej oraz stanu majątkowego potraktowała, ku rozczarowaniu synowej, po macoszemu, albowiem zajęło jej to zaledwie dwadzieścia minut. Następnie dość szczegółowo opisała jakieś pół kilometra kwadratowego cmentarza wokół grobu rodziców, a także krótko przypomniała obchody Święta Zmarłych w ostatnim dziesięcioleciu, koncentrując się głównie na tym, kto przybył na groby, jak był ubrany oraz  jakie kwiaty i znicze przyniósł. Skrytykowała przy tym bezmyślną i grzeszną wręcz rozrzutność tych, którzy zakupili ich więcej niż pięć. Plastyczny opis rodzinnego grobowca Martyna przeczekała w kuchni, szykując gościom pożywną kolację; w końcu jej niechęć do nich nie musiała mieć zaraz skutków śmiertelnych. Gdy wróciła do pokoju, właśnie leciał fragment o kosztach budowy pomnika oraz niesprawiedliwym ich podziale między członków rodziny mających różny w końcu status materialny, o zdzierstwie i nieuczciwości kamieniarza oraz o estetycznych walorach naturalnych mogiłek obłożonych dookoła kamieniem bądź deską a w środku obsadzonych nagietkami (praktycznymi, bo się same wysiewają).
       Kiedy goście byli już najzupełniej przekonani, że starsza pani zgubiła wątek,  ta płynnie przeszła do informacji, że nieopodal grobu jej śp. rodziców spoczywa Anna Jantar, który to fakt we wszystkich praktykujących katolikach z teściową na czele, budzi odrazę, no bo żeby taka leżała obok uczciwych ludzi!  Dalszej części monologu o prowadzeniu się piosenkarki za życia Martyna nie słuchała, zajęta obserwacją twarzy słuchaczy, które po trzech godzinach bolesnego skupienia przybrały nagle wyraz  nieziemskiej ulgi. Nareszcie znaleźli jakiś punkt zaczepienia, prawdopodobnie też zobaczyli w tunelu światełko i duży napis „Finisz”. Poprawili się w fotelach, wytężyli uwagę...  i odsiedzieli kolejne pięćdziesiąt minut, kiedy to snuły się rozważania na temat stosunków towarzyskich teściowej z tajemniczą panią Jadzią, osobą wielce poważaną i wiarygodną, aczkolwiek brzydką, grubą, bez grosza gustu i biustu a w dodatku (co chyba jest logicznym następstwem powyższego?) pozbawioną zainteresowania płci przeciwnej. Jeszcze tylko króciutka, zaledwie kilkunastozdaniowa dygresja o niesprawiedliwości świata, w którym jedni nie mogą znaleźć partnera, a inni, którym Bóg dał wielką urodę i kobiecy czar (jak teściowej w młodości) nie mogą się opędzić od mężczyzn.  Tu nastąpiła demonstracja zdjęcia z dowodu osobistego, na którym widniała ona sama, tylko ze dwie dekady młodsza, z błyskiem w oku, kręconą grzywą oraz uśmiechem numer sześć, i... popłynęła wartko opowieść o kilku nieutulonych w żalu absztyfikantach, którym odmówiła swoich łask, wybierając (ech, czy słusznie?) obecnego małżonka.   
       Dowód z powrotem wylądował w kieszonce torebki. Upłynęła właśnie czwarta godzina monologu, który nieubłaganie zbliżał się do końca. Parniki przełknęli ślinę i zaczęli sprawiać wrażenie osób u progu apopleksji.  Widząc ich znękane oblicza, Martyna przypomniała sobie początek rozmowy i poczuła nagle niezdrową ciekawość, co z tą Natalką?  A teściowa znienacka nabrała powietrza w płuca, pochyliła się do przodu, wpiła wzrokiem w oczy Jerzyka i starannie wymawiając każde słowo, niemal skandując, poinformowała go, iż na grobie matki pojawiła się pewnego dnia Natalka Kukulska i miała takiego zeza, że nie macie pojęcia (!!!), co widziała na własne oczy wzmiankowana pani Jadzia. 
       Słowa te zabrzmiały jednocześnie z wybiciem godziny 22.00. Przez jakieś piętnaście sekund wszyscy siedzieli w kompletnym bezruchu, bo niesłychanie trudne okazało się przyjęcie do wiadomości, że w cztery godziny przelecieli za cudzym tokiem myślenia trzydzieści lat historii najnowszej, by dowiedzieć się tego, o czym mógłby ich poinformować każdy rodzimy posiadacz telewizora dowolnej marki.
       Balbina zachłysnęła się trzecią kawą, Jerzyk podskoczył gwałtownie, rąbnął żonę w plecy i z okrzykiem: - Ależ się zasiedzieliśmy!  - rzucił się do drzwi wyjściowych, wlokąc za sobą charczącą połowicę na bezdechu. Konieczność natychmiastowego przetrawienia tak nieoczekiwanie zdobytych informacji sprawiła, iż  zapomnieli się pożegnać, co zapewne spędzi im sen z powiek na najbliższe trzy miesiące. Martyna widziała przez okno, że idąc do furtki, nie odzywali się do siebie, choć zwykle zaczynali obgadywać gospodarzy natychmiast po zejściu z ich wycieraczki. Pomyślała sobie, że następna niezapowiedziana wizyta „Parników” nie wchodzi w grę, a zapowiedziana - poprzedzona zostanie wizją lokalną dokonaną przez wynajętego w tym celu listonosza albo inkasenta.
       Warto było żyć dla tej chwili. W nocy Martyna nie spała, snując mściwe plany zaproszenia jeszcze paru osób, które, mówiąc oględnie, nie były dla niej miłe. Tak się rozpędziła, że uwzględniła dodatkowe atrakcje typu: poczęstunek w postaci śledzików, słonych paluszków i (a niech tam!) kawioru,  a potem zainscenizowana awaria wodociągu. Niestety, teściowa wkrótce wyjechała, a ponieważ  stosunki z Maćkiem,  mówiąc oględnie, najpierw się poluzowały a potem rozwiązały, dziewczyna nigdy więcej nie miała okazji dysponować tak wyrafinowaną bronią towarzyską.

sobota, 20 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ V: W kuchni i spiżarni







-  Rany Boskie! Nie wierzę? Czy to ogórki? A to małe? Nie! Buraczki? Ja myślałam, że wiśnie! - takie okrzyki gości często towarzyszyły przystawkom wnoszonym na biesiadny stół Andrzejewskich.
   Martyna lubiła te robotę. Godzinami siedziała w kuchni, obrabiając różnorodne produkty przed ich zakonserwowaniem. Kawałek ogródka oraz ogólna dostępność do darów natury wyzwoliła w niej instynkt chomika. Odczuwała prawie fizyczną rozkosz, ustawiając w piwnicy kolejne słoje, słoiki, i słoiczki z barwną smakowitą zawartością.
       Tu, w Markowie, była to zresztą czynność powszednia. Po żniwach nastawał czas robienia przetworów na zimę. Każda szanująca się gospodyni czuła się w obowiązku pochwalić przed innymi obfitością swojej spiżarni. Początkowo Martyna przeżyła wstrząs, oglądając cudze piwnice zapełnione pod sufit słoikami kompotów truskawkowych, jako że był to najbardziej popularny owoc na Kaszubach. Niebotyczna ilość 300 – 500 sztuk litrowych słoików na rodzinę nie mieściła się w głowie – kto to wtrząchnie, toż przeciętny rok ma 365 dni? W podobnych ilościach produkowano ogórki konserwowe i kiszone, kapustę, przeciery z jabłek oraz nieśmiertelny „zylc”, czyli galaretę z mielonych nóżek wieprzowych.
     Nie mogąc rywalizować w ilości przetworów, Martyna postawiła na ich różnorodność i wkrótce zasłynęła w okolicy z oryginalnych, fikuśnych i bardzo pracochłonnych dziwadełek. Te marynowane papryczki, wieloskładnikowe mieszanki warzywne, kureczki wielkości paznokcia, różyczki kalafiora, dwucentymetrowe korniszonki, solone rydze, kandyzowane gruszki, truskawki, wiśnie i rajskie jabłuszka, borówki i żurawina, drylowany agrest, wonne konfitury z poziomek, marmolada z płatków lub owoców dzikiej róży,  soki i syropy wszelakie - milcz serce!  Wyraźna przewaga przetworów wysokosłodzonych wynikała z ducha czasu, który płynął sobie pod radosnym hasłem: REGLAMENTACJA ŻYWNOŚCI. 

Kartka dla ciężarnych i niemowląt

Tu dopiero się objawiła socjalistyczna sprawiedliwość:  Każdemu po równo, chyba że jest w ciąży, pracuje na przodku w kopalni lub ma tyle kasy, żeby kupować w sklepach komercyjnych. W każdym razie comiesięczne przydziały kartkowego cukru wyzwalały potrzebę jego zużywania na bieżąco. Różnych rzeczy brakowało, ale cukrem można było ścieżki posypywać. Kto dziś co miesiąc ciągnie do domu 6-8 kg tego towaru (1,5-2 kg na twarz)? A wtedy panowało ogólne przekonanie, że trzeba wykupić, bo "się zmarnuje", gdyż talony żywnościowe miały określoną ważność. Mimo zniesienia kartek na cukier w 1985 r., Martyna jeszcze przez dwa lata korzystała z zapasów przechowywanych w kanapie.
      Na wsi rozbudził się w niej instynkt kobiety pierwotnej, zajmującej się głównie zbieractwem. Nakazywał jej nie wychodzić z domu bez jakiegoś pojemnika, bo przecież mogła napotkać po drodze zapomniane  przez Boga i ludzi jagody, grzyby czy inne dary natury. Będąc z wizytą u rodziny na drugim końcu województwa, zamiast cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem, zbierała pełne wiadra owoców dzikiej róży, które następnie należało wypestkować, pozbawić jadowitych włosków i obrać ze skóry, co trwało czasem prawie do świtu. Przerabiała na konserwy wszystko, co tylko nadawało się do spożycia. Pół biedy, jeśli chodziło o warzywa, ale i świeże owoce: brzoskwinie, truskawki, wiśnie czy gruszki, jako takie przestały stanowić cenny pokarm, zamieniając się w półprodukt do potencjalnych ciast, galaretek oraz innych smakołyków, których konsumpcja przewidziana została dopiero na zimę. Z tej obłąkanej karuzeli zsadził ją Michał, który pewnego dnia wielkim głosem zażądał okazałej, pachnącej smakowicie brzoskwini.
-  To na kompot - próbowała oponować niewolnica własnej spiżarni. - Zimą będziemy jeść witaminki. Mamusia zrobi pyszne ciasto z galaretką albo sałatkę owocową.
-  Ale ja teraz jestem głodny, a zimą może nie będę - zripostował trzylatek z podziwu godną rozwagą i dodał z pogróżką w głosie:  - Daj mi witaminki, bo ci nie urosnę!
     W Markowie Martyna z wielkim upodobaniem zaczęła gromadzić rozmaite przepisy kulinarne i czym prędzej starała się wprowadzać je w życie. Szło jej całkiem nieźle, zważywszy na to, że jeszcze niedawno gotowanie nie było jej najmocniejszą stroną, można by nawet  jej dotychczasowe umiejętności w tym zakresie określić mianem pięty achillesowej. Jedną z ulubionych anegdotek Maćka, dotyczącą początków ich wspólnego życia, była opowieść, jak to Martyna kiedyś osobiście ugotowała dziecku kaszkę mannę, co zwykle należało do obowiązków ojca. Faktycznie, Maciek doszedł w tym zakresie do perfekcji  i kaszka w jego wykonaniu była bez zarzutu. Któregoś dnia  jednak  młoda matka ośmieliła się poddać w wątpliwość kwestię trudności tego przedsięwzięcia i na dumne: - Tak? To spróbuj sama, jak jesteś taka mądra. -  udała się do kuchni, gdzie w krótkim czasie wyprodukowała miskę gęstej szarawej mamałygi. Paweł, zwykle niewybredny,  za żadne skarby nie chciał spożyć tej strawy, wypluwając ją stanowczo natychmiast po spróbowaniu. Nerwową atmosferę podsycał Maciek, przyglądając się z boku i od czasu do czasu komentując:   
-   Nie zje, przecież gołym okiem widać, że kaszka jest za gęsta.
     Za którymś razem Martynie puściły nerwy i metalowa miseczka z zawartością poszybowała w stronę niefortunnego krytyka. Ten zręcznie się uchylił, a naczynie huknęło o drzwi i odpadło  puste, pozostawiając mocno przyklejoną do olejnej białej powierzchni, idealnie uformowaną „babeczkę” z odciśniętym na wierzchu wypukłym kwiatkiem, który stanowił wklęsła ozdobę dna. Maciek niewzruszony przyjrzał się płaskorzeźbie i oznajmił ze źle ukrywaną satysfakcją:
-  Przecież mówiłem, że za gęsta.
      Innym anegdotycznym dokonaniem Martyny była jajecznica, do której dodała serek topiony w dużej ilości. Taki przepis wpadł jej kiedyś w ucho, tylko nie sprawdziła, o jaki rodzaj sera chodzi.  Maciek dla świętego spokoju zjadł trzy łyżeczki potrawy, ale czwarta mu się cofnęła. Oburzona Martyna, pomstując na niewdzięcznika,  poszła wyrzucić potrawę do kosza. Po drodze z ciekawości spróbowała czy to rzeczywiście takie niedobre. Okazało się, że ma bardziej wyrafinowany smak od męża -  jej cofnęło się od razu! 
       Sztuka przyrządzania mięsa też kiedyś wydawała się młodej żonie niezbyt trudna, postanowiła zatem zrobić kolację na ciepło, nawet gości zaprosiła na tę okoliczność.  W pobliskim sklepie nabyła  wskazane przez siebie mięso z kością, raczej nawet kości z mięsem, ale za to całkiem przyzwoicie obrośnięte i w dodatku za przystępną cenę. Z braku odpowiedniego sprzętu kuchennego tępym nożem oddzieliła kawałki chabaniny wzdłuż włókien, bo tak było łatwiej, następnie dla fasonu puknęła w nie parę razy butelką po mleku, posoliła, popieprzyła i rzuciła na patelnię z rozgrzanym tłuszczem. Mięsko szybciutko się zrumieniło,  nawet nie było za bardzo przypalone, rozszedł się upojny zapach, a goście niecierpliwie sięgnęli po należne im porcje. I to by było na tyle, jeśli chodzi o resztę wieczoru, która niemal w całości poświęcona została żmudnemu przeżuwaniu łykowatych kawałków. Żałosne próby konwersacji z pełną buzią spełzły na niczym, a wypluć potrawy nie wypadało. Po godzinie goście jak jeden mąż wybiegli za drzwi, prawdopodobnie w celu wydłubania z zębów twardych włókien. W tym miejscu warto dodać, że była to wołowina rosołowa trzeciego gatunku.

      W wiejskich realiach talent kulinarny Martyny uległ nagłemu objawieniu, choć miała zaliczyć jeszcze wiele wpadek. Ukryte umiejętności musiała wyssać z mlekiem matki, bowiem w jej domu zawsze gotowano dużo i smacznie. Sąsiedztwo Renaty, która regularnie co sobotę przyrządzała rozmaite słodkości dla swoich absztyfikantów, z pewnością miało niebagatelny wpływ na postawę dotąd ociężałej gastronomicznie kobiety. No bo jak tu nie wypiekać, kiedy osobiste dzieci chciwie wciągają noskami  smakowite zapachy dochodzące z korytarza i patrzą znacząco na matkę? Niestety, za sprawą sąsiadki zakosztowały już smaku domowego ciasta i byle kupnym wafelkiem nie dało się ich  opędzić.
    Na pierwszy rzut poszedł piernik, bo Martyna chytrze pomyślała, że go nie lubi, więc nie będzie konsumować, ergo: nie przytyje. Cała rodzina zajęła wszystkie wolne kąty w kuchni i w nabożnym skupieniu obserwowała poczynania gospodyni, przełykając ślinkę na samo wyobrażenie efektu.  Ta wykonała wszystko co do joty zgodnie z otrzymanym przepisem, dała dzieciom wylizać miski, wałki i inne sprzęty unurzane w słodkiej, wonnej masie, wreszcie  wstawiła ciasto do piecyka. Upiekło się doskonale, zwłaszcza z wierzchu. Środek był lekko wilgotny, choć na zakalec nie wyglądał, natomiast spód, o dziwo, składał się głównie z płynnego miodu, który niewiadomym sposobem starannie wyodrębnił się z całości. Zniecierpliwionym konsumentom zresztą  to kompletnie nie przeszkadzało. Zeżarli  wypiek, nie czekając nawet, aż ostygnie, a wyraz ekstazy na ich obliczach był wystarczającą zapłatą za trudy i niepowodzenia.
      Druga próba dotyczyła biszkoptu. Przepis był  łatwy, w dodatku zawierał adnotację, że to ciasto musi się udać każdemu. Taak... No, może nie wtedy, kiedy usiłuje się  zmodyfikować sprawdzoną recepturę. Mąka to mąka: nieważne czy tortowa, czy krupczatka, nieprawdaż? W efekcie zamiast złocistego walca wysokiego przynajmniej  na osiem centymetrów, Martyna wyjęła z prodiża mocno ubity, twardy jak deska krążek, żywo przypominający dysk lekkoatletyczny. Ciężar widać też miał zbliżony, bo kiedy ofiarowała ostudzonego gniota owczarkowi sąsiadki, głowa ze smakołykiem opadła mu aż do ziemi, a  zdumione zwierzę wypuściło zdobycz i nieufnie zaczęło na nią warczeć.
      Następne wypieki były już o niebo lepsze, a wkrótce osiągnęła nawet mistrzostwo wsi w kategorii „sernik wiedeński” oraz „szarlotka”. Jej torty były również pyszne, chociaż można by się było przyczepić do zdobienia, ale przecież nie każdy cukiernik-amator musi być od razu geniuszem plastycznym. 
      Wiele wspaniałych potraw udało jej się psim swędem,  kiedy to z braku jakiegoś składnika dodała ten, który akurat był pod ręką. Tak powstał chociażby bigos wzbogacony powidłami śliwkowymi czy śledzie w oleju z dodatkiem rodzynek i migdałów, posypane grubo zmielonym pieprzem. W końcu najznakomitsze potrawy świata stworzono głównie przez przypadek.  
       Panowie Andrzejewscy nie byli jednak szczególnie wymagający i wcale nie oczekiwali wykwintnych frykasów. Wszyscy zdecydowanie preferowali zupę truskawkową z makaronem i każda jej ilość ulegała natychmiastowej dezintegracji, bez szans na  doczekanie drugiego dnia.  Rodzinny rekord to zeżarcie w ciągu jednego popołudnia siedmiu litrów owego przysmaku, nagotowanego "na zaś" z powodu uczestnictwa gospodyni w kursie prawa jazdy. Warto wspomnieć, że w biciu tego rekordu uczestniczyli jedynie juniorzy: dwunastoletni podówczas Paweł i czteroletni Michał, których zastała po powrocie do domu leżących bezsilnie na tapczanie z brzuchami sterczącymi powyżej nosów.
      Makaron do zupy to osobna kwestia. Niezdrowe ambicje obudziła Przyjaciółka, która potrafiła w ciągu kilkunastu minut wyprodukować wielką stertę żółciutkich nitek, mając do dyspozycji  jedynie podstawowe składniki oraz nóż, nawet niekoniecznie bardzo ostry. W odróżnieniu od Martyny nigdy nie była ona zwolenniczką zbędnych gadżetów kuchennych. Gdyby nagle cywilizacja upadła i wszystkie ludzkie osiągnięcia materialne rozsypały się w proch, prawdopodobnie i tak potrafiłaby zrobić na poczekaniu klasyczne kotlety mielone, posługując się choćby dwoma kamieniami. Maciek zasmakował w domowym makaronie Przyjaciółki tak bardzo, że przy byle okazji wspominał go z błyskiem w oku, powtarzając uparcie, że każda dobra żona powinna taki robić. Martyna nie miała innego wyjścia, jak sprostać jego potrzebom. W tym celu zakupiła maszynkę produkcji włoskiej, a jakże! służącą do wyrobu makaronu a nawet pierogów. Miała ona niewielki otwór wlotowy i mnóstwo nakładek u wylotu. No, z takim nowoczesnym sprzętem można rozpocząć nawet produkcję hurtową. Okazało się, że niekoniecznie. Albo ciasto było nie takie, albo maszynka felerna, dość że po całonocnej mordędze nad ranem udało się wyprodukować jedenaście tworów od biedy przypominających pierogi lepione nogami, a także kupkę posklejanych pasków różnej długości i grubości, budzącą natychmiastowe skojarzenie, że ocalała ona po bombardowaniu fabryki makaronu. Maszynka jeszcze przed południem wyładowała na śmietniku,  ale niewyspana Martyna kontynuowała ambitne przedsięwzięcie,  tyle że ręcznie. Mimo że zastosowała przepis Przyjaciółki, jej makaron był wyglądał zupełnie inaczej, a po ugotowaniu udatnie naśladował frytki największego kalibru, tyle, że był od nich znacznie twardszy. Rodzina bohatersko przeżuła posiłek, popijając go rosołem z papierka. Wprawdzie Maciek twierdził dalej, że „kupny nie umywa się do domowego”, jednak już nigdy nie zażądał  powtórki z rozrywki. Martyna uznała ten fakt za  milczącą rezygnację z jej usług, więc z czystym sumieniem przerzuciła się na czterojajeczne gniazdka, nitki, muszelki i wstążki kupowane w wiejskim sklepiku. Było z nimi znacznie mniej roboty i zawsze się udawały.  

       Któregoś dnia do jej kuchennego królestwa wdarł się przemocą Maciek, przywożąc z Gdańska sporych rozmiarów szklany gąsior oraz jakieś tajemnicze zawiniątka i dziesięć kilogramów czarnej porzeczki. 
- Będziemy robić domowe wino - oznajmił z dumą. - Piłem u kolegi, naprawdę niezłe. Dostałem przepis, mam drożdże i porzeczki. Cukier jest?
- Co się głupio pytasz, kanapa się przecież nie domyka.
- Świetnie! No to w czym mogę umyć porzeczki?
- Najlepiej w wannie - zażartowała Martyna, ale Maciek potraktował jej słowa ze śmiertelną powagą i wprowadził je w czyn, zanim wpadła na bardziej oryginalny pomysł.
       Pełna zdumienia nad nagłą nadaktywnością małżonka powyciągała potrzebne przybory kuchenne, w tym sokowirówkę, w której, jak mniemała, sprawnie dokonają przetworzenia owoców.
- Zwariowałaś?!? - zdenerwował się Maciek. - Owoce trzeba utrzeć w makutrze drewnianą gałką, tak robi mój kolega.
- Pewnie nie ma sokowirówki. Zobacz, połączymy łupiny z sokiem i będzie taki sam efekt, tylko o wiele szybciej. Technika na usługach gospodarstwa domowego. A może lepiej będzie zrobić wino z samego soku?
- Ma być dokładnie według przepisu - obruszył się czołowy winiarz Polski Północnej. - Dawaj gałkę i nie wtrącaj się, jak nie masz pojęcia o temacie.
       Dyskusja z Maćkiem nie miała większego sensu. Martyna mogła tylko żywić nadzieję, że nie ona będzie siłą napędową wyżej wymienionej drewnianej gałki. Na szczęście mąż postanowił nie dopuścić profanki do rytuału produkcyjnego, więc spokojnie udała się na spoczynek, podczas gdy on do świtu wytwarzał ręcznie owocowa pulpę, wciskał ją łyżeczką do gąsiora, zalewał wodą, dodawał jakieś tajemnicze składniki... Rano w kuchni pyszniła się monstrualna butla wypełniona buraczkową cieczą i zatkana grubym korkiem ze szklaną rurką. Wspólnymi siłami umieścili ją w najciemniejszym kącie, aby czas zrobił swoje. Martynę zaniepokoiła wprawdzie gruba warstwa zmiażdżonych owoców unosząca się na powierzchni płynu, ale Maciek oświadczył pogardliwie, że właśnie tak ma być. Mylił się bardzo. Warstwa była tak zbita i szczelna, że zakłóciła proces fermentacji. Zamiast oczekiwanego kordiału powstało ponad dwadzieścia litrów octu winnego, nawiasem mówiąc, niezłej jakości. Zużyli go częściowo przez pięć lat, głównie do barszczu i bigosu. Autor nigdy nie przyznał się do błędu w sztuce, winę zwalając na złą jakość porzeczek i drożdży.

       Podobno kuchnia jest jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Martyna osobiście miała się o tym przekonać któregoś zimowego przedpołudnia, w pierwszym dniu ferii, które zamierzała spędzić ciekawie, aktywnie oraz z pożytkiem dla rodziny.
     Zaczęła od planów kulinarnych.  Ponieważ jej trzech panów uwielbiało kisiel, postanowiła sprawić im niespodziankę w postaci wielkiej michy owej ambrozji, aby raz najedli się do syta. Nasłuchując głosów potomstwa, które zajmowało się lepieniem bałwana pod oknem domu, przystąpiła do rutynowych czynności opisanych krok po kroku na opakowaniach, albowiem kisiel z torebki potrafi zrobić każdy, kto choć trochę sylabizuje.
     Wbrew pozorom ugotowanie siedmiu litrów kleistej masy nie jest takie proste, ale mimo pewnych trudności natury technicznej ten etap pokonała bez większych problemów. Gorzej było z realizacją punktu: „Wlać do salaterek lub szklanej misy i pozostawić do ostygnięcia”. Salaterek w odpowiedniej ilości nie miała chyba nawet pobliska gospoda, a szklane naczynie o potrzebnej pojemności musiałoby zapewne przypominać akwarium. Martyna przypomniała sobie jednak, że jest szczęśliwą posiadaczką dwu sporych szklanych misek, wyciąganych raz w roku z czeluści szafy w celu wsypania do nich orzechów, pomarańczy i innych świątecznych delicji. Nawet nie trzeba ich było specjalnie odkurzać, jako że używane były stosunkowo niedawno.
      Misa została ustawiona na blacie i jednym przechyleniem gara napełniona połową  jego zawartości. Widok uroczy: różowa parująca chmurka w cienkim szkle. Martyna aż się uśmiechnęła, wyobrażając sobie miny chłopców. Niby zwykły kisiel, a ile radości... Nagle usłyszała cichutki dźwięk, takie podejrzane „pink!”, dochodzące jakby z tylnej części misy.  Ujęła ją więc obu rękami i zaczęła delikatnie obracać, żeby się przekonać, ki diabeł? Nagle misa pękła na pół, a cała gorąca zawartość znalazła się na dłoniach kucharki. Jedyna  rozsądna myśl, jaka zrodziła się w jej głowie, to żeby natychmiast pozbyć się parzącego świństwa. Zrobiła błyskawiczny obrót w stronę zlewu, ale kisiel był szybszy i zdążył już utworzyć na podłodze śliską plamę. Martyna trafiła w nią obunóż, strzeliła w powietrzu kopytami, wycinając klasycznego hołubca, następnie wykonała efektowne salto i padła plackiem w sam środek na szczęście lekko już przestudzonego gluta. Przejmujący ból w plecach pochodził z dwóch źródeł: gwałtownego uderzenia o twarde dechy i oparzenia gorącą mazią. W dodatku powstanie z upadku nie było sprawą łatwą, gdyż każda próba zmiany pozycji kończyła się kolejnym poślizgiem. Łzom cierpienia i absolutnej bezradności towarzyszył nerwowy chichot rozbawienia całą sytuacją.  „No, żeby mnie tak kto zobaczył, miałby o czym opowiadać do końca żywota. Chaplin na skórce od banana to ponura farsa w porównaniu z moimi akrobacjami.” 
      Po wielu nieudanych próbach udało jej się w końcu przyjąć pozycję kolanowo-łokciową i doczołgać do zlewu. Tam, krzywiąc się z bólu oskrobała dłonie z gorącego klajstru i zanurzyła je w zimnej wodzie. Późniejsze całonocne ściskanie kul śniegowych zaowocowało brakiem bąbli i ferie w efekcie okazały się udane. Jednak uraz pozostał i każde ciche „pink” wydane przez jakiekolwiek szklane naczynie do dziś stanowi dla Martyny pretekst do panicznej ucieczki gdzie oczy poniosą.

        Trzeba przyznać, że dziewczyna zawsze miała fart kulinarny, który nie opuścił jej nawet w okresie  finansowego dołka. Gdy jej małżeństwo z Maćkiem przechodziło poważny kryzys,  ten przestał się interesować ekonomicznym aspektem ich związku, troskę o utrzymanie domu i dwojga dzieci pozostawiając zaradnej małżonce. Ciężko było to zrobić z nauczycielskich poborów, ale  przynajmniej o ziemniaki i mleko nie musiała się martwić, bo te otrzymywała w zamian za użyczenie jednemu z gospodarzy poletka przysługującego wiejskim krzewicielom oświaty. Gdy kiedyś, na początku października, znalazła na północnym stoku leśnego pagórka zdatne jeszcze do jedzenia czarne jagody, jej radość nie miała wprost granic.  Innego dnia poszła do ogrodu po rabarbar, z myślą ugotowania kompotu, bo na inne zbytki nie było składników. Gdyby tak miała jajka, jak nie miała mąki i margaryny, upiekłaby dzieciom placek... Tymczasem wśród grubych łodyg bieliło się osiem świeżych jajek, albowiem zabłąkana kura-indywidualistka uwiła tam sobie gniazdo. Jednak zwykle sceptyczna Martyna uznała to za opatrzność bożą. Od jednej sąsiadki pożyczyła mąkę, od drugiej tłuszcz, a ciasto smakowało wszystkim wyjątkowo, bo też i było wyjątkowe. Michał długo myślał, że kura zostawiła im te jajka w prezencie i nabrał szacunku dla tych pożytecznych skądinąd ptaków. (c.d.n.)

piątek, 19 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ IV: Sąsiedzkie kawkowanie




-   Jak będziesz schodziła na dół, weź ten mały stoliczek, ja biorę leżaki – Renata wsadziła głowę do kuchni, gdzie już rozchodził się zapach świeżo parzonej kawy. -  Chodź, Misiu, pójdziesz z ciocią na spacerek.
       Popołudniowe leniwe kawkowanie pod lipą stało się codziennym sąsiedzkim rytuałem. Około piętnastej okolica szkoły pustoszała i zielone tereny po domem można było traktować jak własne podwórko.  Kiedy tylko pogoda sprzyjała, a zajęcia domowe nie domagały się natychmiastowej realizacji, wychodziły na dwór, gdzie mogły godzinami kontemplować przyrodę i plotkować na różne tematy. W marcu siadywały owinięte w koce przy turystycznym stoliku i kłapiąc zębami, wypatrywały pierwszych oznak nadchodzącej wiosny. W czerwcu wylegiwały się na kocu przykrywającym gęstą, błyszczącą trawę, wystawiając do słońca coraz to inne części ciała, jako że całości wyeksponować nie wypadało, bo to mogło nie tylko urazić surową włościańską moralność, ale i stać się przedmiotem niezdrowej ciekawości jakichś zbłąkanych uczniów. Nierzadko towarzyszyło im stadko gęsi dyrektora Jurka, wesoła rozgęgana gromadka poruszająca się samopas po całym obejściu i obficie znacząca ślady swoich wędrówek.
       Renata była atrakcyjną rozwódką około trzydziestki, o blond włosach, doskonałej figurze i wdzięku zranionej łani.  Jej kobiecość prezentowała typ „bezradnej dziewczynki”, a jedno niewinne spojrzenie spod rzęs przyciągało stada samców, którzy za bezdurno skrobali ściany, zawieszali żyrandole, naprawiali urwane drzwiczki od szafki czy przepalone korki, wynagradzani za swoje trudy jedynie uroczym uśmiechem i kawałkiem domowego ciasta.
       Plastyczka z zawodu i powołania, całe swoje życie usiłowała podporządkować pięknu i harmonii. Efekty jej starań były czasami niesłychanie komiczne dla obserwatorów, ale bezpośredni  uczestnicy wydarzeń nie zawsze mieli się z czego śmiać. Którejś zimowej soboty Martyna weszła do mieszkania sąsiadki i oczom jej ukazał się widok jak z żurnala. Renata i jej ośmioletnia córeczka,  mini replika matki, w jednakowych falbaniastych wykrochmalonych fartuszkach z aplikacją jabłuszka na  kieszeni, wyposażone w drewniane wałki rozmiarów dopasowanych do wzrostu użytkowniczek, zajmowały się produkcją pierniczków. Głównym wykonawcą była oczywiście Renata, a Magdusia stanowić miała bardzo ważny element kompozycyjny całości, absolutnie niezbędny dla założonych efektów wizualnych.
        Martynie aż dech zaparło – widok był zaiste niecodzienny.  Poszła do siebie w zaciszu własnego mieszkania pozazdrościć sąsiadce zmysłu estetyki i inwencji twórczej. Z rozpędu przetarła nawet do połysku blat stołu, nie  zdążyła wszakże  zrobić tego samego z czajnikiem, bo nagle usłyszała  rozdzierające wrzaski a potem tupot nóg na korytarzu. Madzia rwała przed siebie z rozwianym włosem, a za nią pędziła żurnalowa matka, dzierżąc w dłoni groźnie wzniesiony do góry wałek. Dopiero dwa okrążenia wokół budynku za znacznie sprawniejszą fizycznie córką ostudziły wściekłość Renaty. Jak się później tłumaczyła, szlag nagły ją trafił, bo „wyobraź sobie, niewdzięczny bachor po pięciu minutach się znudził”  i przez to kompletnie rozwalił jej sielankową wizję.
        Renata, samotnie borykając się z wychowywaniem córki, czyniła jednocześnie dość desperackie próby znalezienia partnera życiowego. Niestety, wśród wielu panów ubiegających się o jej względy, nie znalazł się taki, który byłby jednocześnie i odpowiednio majętny, i  chętny do ożenku.  Martyna często uczestniczyła w ocenie kolejnych kandydatów, ale szybko się zorientowała, że jej obecność była potrzebna tylko po to, żeby Renata nie musiała rozmawiać sama ze sobą. Różniły się skrajnie zarówno w interpretacji męskich zachowań, jak i w swoich oczekiwaniach względem płci przeciwnej.
- Fajny ten twój Tadeusz  -  mówiła na przykład Martyna, nawet nie próbując ukryć zazdrości – taki opiekuńczy, ciepły, czuły.   Magda wyraźnie go lubi.
- No tak – przyznawała początkowo Renata nabierając tchu do dłuższego monologu – to dobry człowiek, ożeniłby się ze mną choćby jutro. Właśnie, ciekawe, czemu mu się tak spieszy? Może chce się zaczepić i będzie na nas żerował? Chyba za wiele nie zarabia. Co on może mieć na tej państwowej posadce? Przyniesie marne grosze, połowę z tego przeje i przepije, a drugą przepali i wyda na mydło i golidło. To ja jeszcze dopłacę do tego interesu!  A w dodatku może się okazać, że nałogowo pije, albo na przykład damski bokser. Oni to potrafią tak ukryć, że na początku nawet podejrzeń nie masz. A jak będzie mi zabierał samochód?
-  Przecież mówiłaś, że nie ma prawa jazdy.
-  Ale jak zrobi?  Na pewno nie da mi jeździć, faceci już tacy są. Słuchaj, a może to na przykład pedofil? Tak chętnie bawi się z Magdą, jak nikt dotychczas, czy to, twoim zdaniem, nie jest co najmniej dziwne?
- „Dziwne jest to, że ty się z nią nie bawisz” – przeleciało Martynie przez myśl, ale na głos powiedziała: – Sęk w  tym, że go po prostu nie kochasz. Jak się zakochasz, to przestaniesz myśleć o takich sprawach.
- Oooo, tylko tego mi brakowało, żebym zgłupiała dla jakiegoś typka jak ty dla tego swojego. Wyjdę za mąż wyłącznie z rozsądku.
        Ponieważ nieprzeciętna uroda Renaty nie pozwalała panom przejść obojętnie, za miesiąc pojawiał się nowy absztyfikant znowu oglądany bacznie pod kątem oczekiwanych walorów.  Nie znalazł się jednak żaden, który miałby ich wystarczająco wiele. Wkrótce Renata wyprowadziła się do stolicy i słuch po niej zaginął. Ciekawe, czy znalazła tam partnera, który spełniłby jej wygórowane kryteria.
Ucztą dla ciała i ducha były dla Martyny spotkania z niejaką panią  Lonią.  Dochodziło do nich najczęściej w ogródku, którego uprawa stanowiła punkt zaczepienia dla wszelkich dyskusji światopoglądowych.
-  Chodź no pani tu i popatrz pani, jak marchew u mnie się udała! – ton był tak zdecydowany, że dziewczyna posłusznie dreptała podziwiać grządki sąsiadki. Faktycznie, nie bez podstaw pani Lonia  uważana była przez tutejszych za czarownicę. Susza, ulewa, mróz, gradobicie, inwazja robali z Kosmosu czy inne plagi nie były w stanie zaszkodzić jej okazałym plonom.  Martyna wielokrotnie próbowała podejrzeć tak efektywne metody hodowlane, czając się w pobliskich krzakach, ale tylko naraziła się na skonsumowanie żywcem przez rozwścieczone komary. Pani Lonia za dnia przychodziła do ogrodu z pustą ręką”, tu skubnęła, tu  wyrwała, tu tylko popatrzyła. Wszelkie czary-mary wykonywała prawdopodobnie ciemną nocą, bez świadków. Ale wczesną wiosną wspomniana już marchewka szła u niej gęstym równiutkim rządkiem, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, że urośnie do imponujących rozmiarów,  a i pozostałe nowalijki budziły podobne,  zawsze uzasadnione przekonanie.
      Po serii okrzyków zachwytu, jęków zawodu i westchnień zazdrości składających się na spektakl dramatyczny pt. „ALE PANI TO JEST!”, obie kobiety szły obejrzeć efekty ogrodniczych dokonań Martyny.
-  No, całkiem nieźle – uśmiechała się fałszywie pani Lonia, patrząc z litościwą pogardą na rachityczne warzywka i bawiąc się od niechcenia jakimś dwukilowym pomidorem, porem o rozmiarach ludzkiej nogi albo innym wybujałym ponad normę mutantem. –  Moje trochę większe, bo ja mam rękę do roślin.
        Młoda ogrodniczka postanowiła kiedyś nawet ambitnie powalczyć z niedościgłą rywalką, dochodząc do wniosku, że przyczyną jej dotychczasowych niepowodzeń był prozaiczny brak odpowiednich składników w glebie. W akcie desperacji udała się do fermy kurzej, skąd przywiozła w bagażniku własnego samochodu  dwieście kilogramów ptasiego łajna, za które w dodatku musiała zapłacić i to, wbrew pozorom, wcale niemało. Auto trzeba było wietrzyć przez trzy tygodnie, a odżywione marchewki i tak nie różniły  się niczym od tych hodowanych  bez wspomagania.
- A porego i selerego pani już przerwała? – atakowała przy innej okazji pani Lonia, wzbudzając z kolei podziw dla lekkości, z jaką traktowała normy leksykalno-gramatyczne.  Tak nazwana włoszczyzna nie była już zwykłym badylem, tylko żywą istotą o ludzkim imieniu, na wzór Walerego czy Makarego.  Nic zatem dziwnego, że traktowana personalnie rosła wyżej niż inne, pewnie z dumy.
      Dyskusje pań dotyczyły nie tylko upraw rolnych. Lonia, dysponując pewnym doświadczeniem życiowym, głównie zresztą z racji wieku, czuła się w obowiązku pouczać młodą słuchaczkę również w kwestiach ogólniejszych.
- U dzieci trzeba mieć asortyment – poinstruowała ją  któregoś dnia  – bo inaczej cholery nie słuchają i tylko kłopot później.
Trochę potrwało, zanim ogłupiała Martyna się zorientowała, że nie o ilość i różnorodność środków wychowawczych tu chodzi, a o najzwyklejszy autorytet.
- Mój syn to się świetnie uczy – pochwaliła się pani Lonia innym razem  – w nagrodę dostał nawet urlop dziekański.
- Kawy się pani napije? – zapytała, gdy Martyna zaciągnięta gwałtem na jej salony zasiadła nieśmiało za lakierowanym stołem nakrytym szydełkową serwetą.
- Tak,  jeśli to nie kłopot.
- No, to jeśli pani ŻĄDA, to ja idę zrobić.
- Dezodorantów to powinni używać tylko ci, którzy śmierdzą – oznajmiła raz stanowczo, kończąc jakąś dyskusję na temat higieny. – Kiedyś nie było takich zbytków, a mój stary za kawalera, jak przychodził do mnie, to on śmierdział jak kozioł. Jak kozioł! – powtórzyła z satysfakcją, patrząc na obecnego przy rozmowie nieszczęsnego małżonka, któremu krwistoczerwony rumieniec nagle ubarwił blade zwykle oblicze, potwierdzając jaskrawo słowa połowicy.
       Jedną z porad pani Loni  Martyna zapamiętała do dnia dzisiejszego w najdrobniejszych szczegółach, ze względu na szokującą prostotę rozwiązania problemu. Dziewczyna wróciła oto z dalekich wojaży i uskarżała się na koszmar podróżowania polskimi kolejami bez możliwości dokonania najprostszych czynności higienicznych.
- To pani nie wie, co się robi? – zdumiała się pani Lonia. – Jak nie ma wody, to trzeba nasikać na rękę i się podmyć!  Toć własnej moczy człowiek się nie brzydzi.
-  A co z zębami? – chciała zapytać Martyna, ale zacisnęła wargi przerażona możliwością wysłuchania dokładnego instruktażu. Przyszło jej też do głowy, ze niesprawiedliwa natura znowu znacznie większe możliwości  dała panom, którzy w razie naglącej potrzeby nawet plecy mogliby sobie opłukać. Nota bene z „moczą” zdarzyło jej się zetknąć w warunkach bardziej ekstremalnych,  kiedy to w jednej z chłopskich rodzin na własne oczy widziała terapię przeciwgrypową. Młodszy syn mianowicie precyzyjnie sikał na łyżeczkę do herbaty, skąd starszy spijał medykament spragnionymi usty. Podobno lek ów miał działanie panaceum, co to usuwa ciążę i krawaty wiąże.  Jednak fanką urynoterapii Martyna nie została nigdy, choć w leczeniu potomstwa zawsze preferowała naturalne metody.
       Mimo że mąż pani Loni śmierdział jak kozioł, ona była o niego zazdrosna jak lwica. Nie mogła się  nadziwić Martynie, że pozwala Maćkowi nocować poza domem, narażając się na zdradę, bo przecież chłopom tylko o to chodzi. Ona, wypuszczając męża samego sporadycznie i  tylko w sytuacjach wyjątkowych, przyodziewała go na wszelki wypadek w stare porozciągane i poplamione gacie koloru burej szmaty, a sznurowadła motała sobie tylko wiadomym sposobem tak, aby nie mógł  samodzielnie zdjąć obuwia.  Zresztą już sama bielizna ograniczała możliwości nieszczęśnika, skazując go na seks  wyłącznie z niewiastami ślepymi jak kret, a takie, jak wiadomo, gromadnie po ulicach się nie przechadzają. Ponadto każda kobieta, włączając w to także rodzoną siostrę Loni, białogłowę w wieku podeszłym,  narażała się na poważny uszczerbek zdrowia, nawet składając zdawkowe życzenia  panu Franciszkowi, o ile nieopatrznie przekroczyła dopuszczalną normę trzech cmoknięć w policzek. Awantury, jakie urządzała wtedy groźna kapłanka domowego ogniska, było słychać w najodleglejszych zakątkach wsi.
- Swojego chłopa nie masz? – atakowała bez ostrzeżenia kompletnie zaskoczoną  potencjalną rywalkę. Gdy ta usiłowała obrócić sprawę w żart, pani Lonia dobitnie ją uświadamiała, że w tych sprawach nijakich żartów nie uznaje, albowiem mąż należy do dóbr osobistego użytku.  –  Może jeszcze chcesz mu do portek zajrzeć? Albo i pomacać? – rozkręcała się coraz bardziej ku zażenowaniu jednych a jawnej uciesze innych gości. – Własnego w domu zostawiła, a cudzych będzie oblizywać! Nie dla psa kiełbasa. A ty cicho siedź! – rzucała się nagle na Bogu ducha winnego małżonka, który usiłował ją delikatnie uspokoić -  Widzicie go, niewiniątko.  Aż się trzęsiesz za innymi babami, bym  cię nie upilnowała, zaraz byś się szlajał!!
       Pan Franciszek spuszczał pokornie głowę, żeby nie zaogniać sytuacji. Nikt z obecnych zresztą nie próbował dyskutować, chociaż oskarżenie było jawnie niesprawiedliwe, jako że ulubionym stanem obwinionego był tzw. święty spokój a rzeczywisty pociąg odczuwał jedynie do schabowego z kapustą. Szósty krzyżyk na karku, zaawansowana łysina, pokaźne braki w uzębieniu oraz zgarbione plecy i ogólnie mopsi wyraz twarzy były zaprzeczeniem  wizerunku amanta.
     Martyna nigdy nie dowiedziała się, co było powodem tak irracjonalnej zazdrości małżonki. Przypuszczała, że mogły to być skutki wychowania w matriarchalnej rodzinie, gdzie zamiast przekonania, że „Jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije”, preferowano pogląd, że „Chłop żywemu nie przepuści”.  Faktem jest, że ona sama nigdy nie odważyła się zamienić z panem Franciszkiem nawet paru grzecznościowych słów na ulicy, ograniczając się do krótkiego „Dzień dobry”, bardziej z litości nad nim, niż ze strachu o całość własnej czupryny.
      Mieszkając na wsi, Martyna postanowiła chować swoje dzieci zdrowo i, jak to się dziś mówi, ekologicznie. Żadne konserwanty, proszki, plastiki.  Najbliższe miejsce, gdzie można było dostać mleko prosto od krowy,  znajdowało się tuż za płotem ogradzającym teren szkoły.  Niewielkie gospodarstwo  należało do niejakiego Józia Furmana, który odziedziczył je po rodzicach. Ponieważ w międzyczasie podjął w miarę intratną pracę w Trójmieście, był wyrazistą ilustracją przysłowia „Osiołkowi w żłoby dano”. Żal mu było zrezygnować z rolnictwa, ale miał zdecydowanie za mało czasu, żeby osiągnąć zadowalające efekty w czymkolwiek. Zarobione w mieście pieniądze przeznaczył na zainicjowanie hodowli, a ponieważ nie mógł się zdecydować jakiej, wkrótce po jego podwórku miotały się stada nieopierzonych gęsi, kaczek, kurcząt, perliczek i indyków przeganianych z kąta w kąt przez gromadkę beczących jagniąt płci obojga. W obórce porykiwał cielaczek, w boksie stajni raźno tupał źrebak, a w chlewku zwolnionym przez latające luzem prosiaki panoszyło się pięć dorodnych nutrii.
        Podstawową cechą mieszkańców tej arki Noego był prawie niedostrzegalny roczny przyrost wagi, gdyż o racjonalnym żywieniu nie mogło być mowy.  Martyna, obserwując chude jak grzebienie dwuletnie świnki pasące się w pokrzywach, nieraz zastanawiała się, jakie kryteria ekonomiczne stosuje Furman, prowadząc swoją działalność. Ale poza tym to dziwne sąsiedztwo wybitnie jej odpowiadało, bo, rezygnując z książkowej teorii,  mogła własnemu potomstwu udzielać lekcji poglądowych na temat  niemal wszystkich zwierząt hodowanych w Polsce. Codziennie synowie szli z nią po mleko i na własne oczy widzieli, ze krówka robi „muuu”,  kogucik „kukuryku”, a czarne bobki pozostawia po sobie koza.
       Może to miejsce było jakieś naznaczone, bo zaraz obok Furmanów mieszkał Zygmunt Młodzianek, zwaliste chłopisko obdarzone chmurną urodą rozbójnika Rumcajsa. Podobno każdemu  rolnikowi  cykl robót wyznacza przyroda: pory roku, pogoda, klimat. Każdemu, ale nie Młodziankowi. On pracował wtedy, kiedy nachodziła go wena. Nieraz opółnocy na jego polu widać było światło, bo akurat postanowił sobie trochę poorać. Kiedy okoliczni rolnicy już dawno zapomnieli o młócce, Zygmunt kończył ostatni etap żniw. Był królem  życia podchodzącym beztrosko do przyszłości zarówno osobistej, jak i licznej gromadki swego potomstwa. Ich dom, stara siedziba po przodkach, trzymał się wyłącznie siłą tradycji, bo ściany popękane od dachu do  piwnic w każdej chwili groziły zawaleniem. W Boże Ciało na nieużywanym ganku widocznym od strony szosy urządzano iskrzący się lampkami i pokryty girlandami wiosennych kwiatów przepyszny ołtarz, przy którym zwyczajowo zatrzymywała się procesja, ale nikomu nie przyszło do głowy tego ganku pomalować chociaż raz na kilka lat.  Zdechła krowa przez wiele dni straszyła mieszkańców wzdętym brzuchem wystającym z płytkiego bajorka na podwórku.  Kiedy gospodarzowi udało się sprzedać kawałek własnego gruntu, pierwszym zakupem, jakiego dokonał, była antena satelitarna i dobrej marki telewizor, a co! Po ciężkiej pracy należy się godziwa rozrywka!
        Martyna doznała kiedyś zaszczytu zaproszenia na kawę do Młodzianków, których skądinąd darzyła wielką sympatią, jako ludzi szczerych, otwartych  i pogodnych. Udała się tam z Michałem, bo, prawdę mówiąc, nie miała go z kim zostawić. Wprowadzono ich do reprezentacyjnego saloniku o powierzchni dobrych 30 metrów kwadratowych.  Widoczne starania pani domu w postaci obrusików, firaneczek i przeróżnych bibelotów nie były w stanie zamaskować postępującej ruiny lokalu.  Podłużne szpary na ścianach, w które swobodnie można było wsunąć dłoń,  szare plamy zacieków i frędzle z odłażącego tynku na suficie, wytarta, skrzypiąca niemiłosiernie podłoga, miejscami wklęsła na skutek wygnicia legarów, oraz wszechobecny zapach stęchlizny tak charakterystyczny dla miejsc starych i zagrzybionych.  W tym domu pochwała gustu, gospodarności czy pomysłowości gospodarzy po prostu nie przechodziła przez gardło, bo brzmiałaby jak kpina.
        Pani Ania Młodziankowa, widząc ukradkowe spojrzenia rzucane przez gości, sama sprowokowała rozmowę, której głównym tematem był planowany remont. Uspokoiła też obecnych, że dach nie grozi zawaleniem, bo skoro przez tyle lat wytrzymał… Faktycznie, zawalił się dopiero jakieś pięć lat później, na szczęście, kiedy nikogo nie było w domu.
        Nie obyło się jednak bez towarzyskiego faux pas, kiedy to Michał, po bacznym zlustrowaniu wszystkich kątów, zwrócił zachwycone oblicze do matki i wypalił głosem  przerywanym od pozytywnych emocji:
- Mamo, jaki tu … syf!
      Wprawdzie Martyna usiłowała niezdarnie wytłumaczyć przemiłej gospodyni, że zachowanie syna podyktowane zostało ostatnimi wydarzeniami w domu, kiedy to osobiście musiał szorować ścianę wymazaną błotem przez zaproszonego kumpla-neandertalczyka, ale niesmak pozostał na długo.
     Kaszubi to naród gospodarny, zapobiegliwy i czysty. Martyna jako „szkólna” złożyła wiele wizyt zapowiedzianych i znienacka, więc jej przeświadczenie miało solidne podstawy.  Przyjmowano ją gościnnie, a widok wypucowanych do połysku salonów, zawsze odkurzonych mebli oraz krochmalonych serwet na stołach wywoływał u niej poczucie winy, że sama tak nie dba o mieszkanie. Na szczęście jedna z wizyt na zawsze pozbawiła ją tego wrażenia a nawet wprowadziła w dumę, że ona tak(!) to nigdy.
        Dowiedziała się mianowicie, będąc akurat matka karmiącą, a przez to szczególnie wrażliwą na niedolę wszelkich osesków, że jedno z wiejskich niemowląt ma odparzoną dupinę. Gnana bezrozumną troską o obce dziecko wsiadła na rower i, jak kowboj  w „theendzie” westernu,  popedałowała wprost na zachód znaczony czerwonym światłem gasnącego dnia. W dłoni dzierżyła Linomag, lek ówcześnie stosowany na takie przypadłości powszechnie i z powodzeniem. Bez zapowiedzi wkroczyła na podwórko, opędziła się od paru psów, na szczęście niezbyt dużych, i weszła do tzw. sieni.  Wstępu  broniły nie drzwi, ale imponująca sterta tetrowych pieluch malowniczo opaćkanych brązową kupką. Stosowny zapach unosił się w powietrzu razem z rojem  uśmiechniętych, wypasionych much popularnie zwanych plujkami. W środku nie było nic lepiej. Niewielka izba, zagracona do granic możliwości, wypełniona była jak watą gorącym dusznym powietrzem,  gdyż żelazny piecyk stojący w centrum rozpalono do czerwoności, aby niemowlę, broń Boże, się nie przeziębiło. Na dworze, mimo nadciągającego wieczoru, temperatura ledwo przekraczała +20ºC, więc była z pewnością zabójcza dla wszelkich niedorosłych istot, dlatego dla wszelkiej pewności dziecko zapakowano w becik i położono pod pierzynę do małżeńskiej łożnicy rodziców.
        Kwestie higieny nie były już traktowane tak rygorystycznie,  bo dzieciak miał w fałdkach szyi wałek wielodniowego brudu, paznokcie na rączkach prawie dłuższe niż palce, a pupę  czerwoną jak gaśnica pianowa. Przyczyną tej ostatniej dolegliwości z pewnością był fakt, że zasikane pieluchy tylko suszono, po czym beztrosko używano ich ponownie i to niejeden raz. Każde niemowlę, jak wiadomo, potrzebuje wody w ilościach hurtowych, a gospodarstwo owo nie miało jej w ogóle, co jednak zdaniem Martyny nie było żadną okolicznością łagodzącą takie zaniedbanie. Po wykonaniu niezbędnych czynności kosmetyczno-terapeutycznych wokół noworodka, przeświadczona o swojej misji,  przystąpiła zatem do uświadamiania rodziców, jak należy dbać o zdrowie potomka. Zetknęła się z uprzejmą obojętnością a nawet cynicznym i pełnym niedowierzania uśmieszkiem okraszonym słowami: – No, jeszcze zobaczymy, czyja racja. – W kilka dni później uprzejma sklepowa poinformowała ją, że w kolejce po towar urządza się zakłady pieniężne na temat „Kiedy ta miastowa wariatka zaziębi swoje dziecko na śmierć”.  To zimny wychów oseska-Michała sypiającego nago w cieniu rozłożystej lipy budził powszechne emocje. Nigdy nie zdołała udowodnić, że takie właśnie działanie było prawidłowe, zdaniem wielu ludzi po prostu dzieciak miał szczęście, ot co!
        Spokojne, niespieszne popołudnia i wieczory miło spędzane w gronie  bliższych i dalszych znajomych zostały na początku lat dziewięćdziesiątych poważnie narażone na totalną zagładę. Uboga wieś kaszubska uległa nagle zainfekowaniu ideą marketingu bezpośredniego, który otwierał przed ludźmi nieograniczone możliwości finansowe, byle tylko „nie bali się swoich marzeń”. Wprawdzie marzenia przeciętnego Kaszuba nie wykraczały poza płot jego gospodarstwa, ale indoktrynacja wyszkolonych specjalistów zrobiła swoje.
Któregoś dnia Martyna wybrała się do swojej rówieśniczki, niejakiej Janeczki, przesympatycznej, gospodarnej i gościnnej poznanianki osiadłej na tych terenach z powodu małżeństwa z miejscowym urzędnikiem gminnym. Niczego nie podejrzewając,  zaczęła pić wonną kawkę, gdy gospodyni znienacka wyciągnęła gruby segregator wypełniony folderami i rozpoczęła profesjonalną agitację na rzecz Amwaya, sugerując oniemiałemu gościowi, że sama osiąga już niewyobrażalne sukcesy w dziedzinie budowania sieci, a lada moment przyjdą za tym wielkie pieniądze.
-  Masz chyba jakieś marzenia – zaczęła Janeczka, przymykając oczy z rozkoszy – każdy przecież je ma.
-  No mam – złapała przynętę Martyna – chciałabym kupić sobie takie skórzane kozaki , widziałam w Kartuzach, cudo.
-  E tam, kozaki! Ja mówię o czymś więcej. Wakacje na Wyspach Kanaryjskich, własna willa w dowolnym miejscu świata, dzieci kształcone w Oxfordzie albo Cambridge … -
       Wizja rozstania z siedmioletnim Michałem wyjeżdżającym samotnie do Anglii nie była najprzyjemniejsza i wywołała na twarzy matki niekontrolowany grymas, ale Janeczka, nie zważając na  nic, tokowała dalej:
-  Jesteś wspaniała kobietą, wartą luksusu i dostatku, ale sama musisz o to zadbać. Pomyśl o dniu, w którym będziesz mogła wstać wtedy, kiedy się wyśpisz, a nie kiedy budzik zadzwoni.
- „To już jutro! Sobota przecież, a moje szczawiany, na szczęście, to ja muszę budzić, bo są wytresowane na późne wstawanie.”
- Pełna niezależność finansowa,  cały świat przed tobą,  wszystko w zasięgu ręki, zero problemów – kusiła Janeczka, nie precyzując na razie szczegółów kontraktu. Wezwana do odpowiedzi, rozłożyła jednak na stole próbki towarów i rozpoczęła kampanię reklamową, z której Martyna zapamiętała jedynie, że to, co dobre, po prostu musi być drogie, natomiast przekonanie małorolnych do nabywania towarów najwyższej jakości to obowiązek każdego oświeconego człowieka.
     Sceptycyzm słuchaczki został przez przyszłą królową marketingu utożsamiony natychmiast z niemożnością pokonania wewnętrznych barier, czego tylko przez uprzejmość nie nazwała tępotą i brakiem wyobraźni. Uraczyła ją za to anegdotą o psie, który cierpi okrutne męki, leżąc od lat na wystającym z podłogi gwoździu, ale nie ma tyle rozumu, żeby się przesunąć o parę centymetrów. Na koniec dodała, że całe to spotkanie uważa za stratę czasu, bowiem mogłaby je przeznaczyć na pozyskanie nowego cennego współpracownika. Martyna została odprowadzona do drzwi i pożegnana ozięble, by nie rzec – z pogardą.  Spotkania towarzyskie zostały zawieszone na czas pracy nad sukcesem, co, jak łatwo się domyślić, nie nastąpiło nigdy, bo Janeczka, jak każdy inteligentny człowiek, szybko się zorientowała, że są w życiu sprawy znacznie ważniejsze niż harmonia pieniędzy i luksusowe życie.
       Od tego czasu każde nieoczekiwane zaproszenie na kawę,  nawet od bliskich znajomych, niosło ze sobą niebezpieczeństwo trafienia na imprezę o podobnym charakterze. Różnice dotyczyły tylko firm. Zasada agitacji była zawsze ta sama, a powtarzająca się za każdym razem wizja wakacji na Wyspach Kanaryjskich spowodowała, że stały się one dla Martyny ostatnim miejscem, które pragnęła kiedykolwiek zobaczyć. Jak bowiem można ciekawie spędzić czas wśród ludzi, którzy nie mają już żadnych marzeń, bowiem ostatnie właśnie zrealizowali? (c.d.n.)