Martyna zaciągnęła się kolejnym papierosem, w zadumie obserwując
dorobek małżeński ładowany właśnie na pakę taksówki bagażowej. Tapczan,
mała meblowa lodówka, dwa składane krzesła, wąski sosnowy regalik,
trochę naczyń, mikser, młynek do kawy, przenośny telewizorek w białej
plastikowej obudowie, dwa rowery: wyścigowy Maćka i jej zielona damka.
Niewiele tego, ale nie inwestowali w żadne ruchomości, bo perspektywa
własnego mieszkania w najbliższej dziesięciolatce była równie realna jak
wakacje na Marsie, a wynajmowane pokoje z reguły już umeblowano. Teraz
jednak będą musieli doposażyć swoje pierwsze samodzielne lokum, na które
składał się ogromny pokój z wnęką oraz równie duża kuchnia i łazienka.
Lokal ten był podstawowym czynnikiem decydującym o podjęciu przez
Martynę pracy w małej wiejskiej szkółce w Markowie.
Nagle ogarnęło ja dziwne uczucie ulgi pomieszanej z satysfakcją i
wszechogarniającym poczuciem bezpieczeństwa. Dotychczas ciągle miała
podświadome wrażenie, jakby jej związek był doraźny, chwilowy i na tyle
mało ważny, by nie zawracać sobie głowy gromadzeniem wspólnego dobra. Dwa lata mieszkania w akademiku, następne dwa lata kątem u rodziny i wreszcie
kolejne w wynajętych kwaterach sprawiły, że ich małżeństwo, mimo iż
uwieńczone kilkuletnim już potomkiem płci męskiej, nadal przypominało
raczej zabawę w rodzinę albo, co gorsza, próbę generalną przed czymś
poważniejszym. Rodzice obojga małżonków z niewiadomych przyczyn zgodnie
podtrzymywali ten stan, twardo stojąc na stanowisku, że w takich
warunkach dziecka wychowywać się nie da. W efekcie Pawełek, dla własnego
dobra, jak orzekło familijne konsylium, cały tydzień spędzał u babci,
z matką i ojcem spotykając się jedynie w weekendy.
Teraz kończy się prowizorka, a zaczyna prawdziwe życie. Będą się
urządzać, gotować, piec niedzielne ciasta, przyjmować gości, posyłać
dziecko do szkoły. Nie wiadomo dlaczego Martynę najbardziej ucieszyła
perspektywa kupowania firanek i robienia przetworów na zimę. Nie mogła
się tego doczekać.
Pan Janek na zakończenie znajomości dał jeszcze popis swojej wysokiej
kultury, podejrzliwie patrząc im na ręce i ostentacyjnie oglądając
każdy przedmiot wynoszony z domu. Prawdopodobnie uznał, iż tylko
wzmożona czujność może go uchronić od konsekwencji pomyłki związanej z
wynajęciem pokoju ladacznicy i jej sutenerowi.
Podróż z Gdańska do Markowa trwała niespełna godzinę. Za oknem
przesuwały się kolejne sielankowe widoczki: kępy brzózek nad
strumieniem, krowy na pastwisku, połyskujące srebrem jezioro w Osowej,
osiedle słodkich białych domków o malinowych dachach, ciemnozielona
plama lasu na horyzoncie.
Dwa tygodnie temu odwiedzili to miejsce po raz
pierwszy, nazajutrz po tym, jak Martyna wpadła do kuratorium, informując
wszystkich napotkanych urzędników, że właśnie oto postanowiła oddać
swój talent pedagogiczny na usługi kaszubskiej oświaty, pod warunkiem
jednakże, że szkoła, którą zaszczyci, będzie się mieścić we wsi
malowniczej, bogatej, najlepiej uzdrowiskowej, położonej nad jeziorem w
środku puszczy, ale nie dalej niż 15 km od Gdańska. Uprzejmy inspektor
zapoznał ją z ofertami pracy, z których zaledwie dwie nadawały się do
rozpatrzenia, bo zawierały propozycję mieszkania służbowego. Markowo
leżało najbliżej głównej trasy komunikacyjnej łączącej Gdańsk z
Wejherowem.
Wybrali się w drogę przed południem, żeby dać sobie czas na dokładną
wizję lokalną. Ze względu na roboty drogowe, blisko sześć kilometrów
musieli pokonać pieszo, bo autobus dojeżdżał tylko do sąsiedniej wsi.
Maciek i wypożyczony na tę okoliczność od babci Paweł, urodzeni
piechurzy obuci w adidasy, urządzali wyścigi po szosie, nie wykazując
najmniejszych objawów zmęczenia. Martyna, umówiona telefonicznie na
rozmowę z dyrektorem szkoły i ubrana tak, jak w jej pojęciu winna
wyglądać wiejska nauczycielka, kuśtykała za nimi, niecierpliwie
wypatrując pierwszych zabudowań. Sześć kilometrów to koszmarnie daleko,
jeśli pokonuje się je w wąskiej spódnicy i wysokich, chybotliwych
szpilkach odpowiednich na gładkie posadzki, a nie szorstką, pożłobioną
asfaltową nawierzchnię.
Na progu szkoły, którą znaleźli bez trudu, bowiem sąsiadowała przez
mur z kościołem, przywitał ich starszy facet w drelichowym kombinezonie i
klasycznym berecie z antenką – ani chybi woźny albo palacz.
– Jurek! – szarmancko cmoknął w rękę Martynę i wyciągnął niezbyt czystą prawicę do jej towarzysza.
– Martyna, Maciek, a to Pawełek, nasz syn – odwzajemnili z rozpędu
prezentację zdziwieni bezpośredniością personelu niższego. –
Andrzejewscy – sprecyzował po krótkim namyśle Maciej, dając tym samym
delikatnie do zrozumienia, że bratał się nie będzie. – My do dyrektora w
sprawie pracy.
– Chodźcie za mną – powiedział tajemniczy Jurek i poprowadził ich
dookoła budynku, obok boiska, na którym grała w piłkę garstka dzieci, na
obszerny słoneczny taras a stamtąd do holu. Gdy otwierał kluczem drzwi z
napisem „Dyrektor”, Martynie przyszło do głowy, że oto rozzuchwalony
nadmierną samodzielnością woźny pod nieobecność szefa zamierza
samodzielnie podjąć interesantów w jego gabinecie. Niewykluczone, że za
chwilę wyjmie zza segregatorów reprezentacyjny koniaczek, żeby
zaproponować im brudzia.
Tymczasem domniemany woźny usiadł za biurkiem, okrągłym gestem wskazał im dwa nieco zapadnięte fotele i rzekł:
– Słucham.
– Ja umówiłam się z dyrektorem szkoły. Chciałam tu podjąć pracę
nauczycielki języka polskiego – zaczęła Martyna, ale zaraz zamilkła,
postanawiając nie rozmawiać o sprawach służbowych z nikim poniżej
sekretarki. Poznany przed chwilą Jurek na sekretarkę zdecydowanie nie
wyglądał.
– Słucham – powtórzył cierpliwie facet w berecie – ja jestem dyrektorem.
Aha, no tak. Widocznie w tym nieznanym świecie nie
przywiązuje się specjalnej wagi do zewnętrznej powłoki, skupiając się
raczej na zaletach wewnętrznych. Gdyby wiedziała o tym wcześniej,
niewygodne szpilki spokojnie czekałyby w szafie na kolejnego sylwestra,
zamiast produkować bolesne odciski na jej udręczonych stopach.
Niewzruszony Jurek-dyrektor dokładnie i z uwagą przejrzał pospiesznie
podsunięte mu dokumenty, zadał parę pytań kontrolnych i stwierdził w
końcu, że jest skłonny zatrudnić Martynę jako polonistkę od nowego roku
szkolnego. Przeprowadzić się mogą już na początku przyszłego miesiąca.
Potem nastąpiło zwiedzanie pomieszczeń szkoły na parterze, a także
prezentacja położonego piętro wyżej mieszkania i przynależnego jego
lokatorom kawałka szkolnego ogródka.
Taki drobiazg jak brak kanalizacji i ciemnoturkusowe ściany nie
spędziły im snu z powiek. Maciek zauroczył się przede wszystkim metrażem
– pokój miał chyba z trzydzieści metrów powierzchni, a kuchnia i łazienka drugie
tyle, co po klitkach gdańskich bloków dawało nieograniczone możliwości
aranżacyjne. Jego żona podeszła do okna i oniemiała na widok bogactwa
przyrody pchającej się nachalnie prawie pod pierwsze piętro. Między
koronami ogromnej starej lipy i rozłożystego orzecha włoskiego rosnących
najbliżej budynku splatały się gałęzie licznych drzew owocowych. Nad
nimi wypukłe jak bochenki chleba pagórki, pokratkowane polami o różnych
odcieniach zieleni i żółci, podpierały czyste, niewiarygodnie błękitne
niebo.
Kiedy Martyna zeszła do sadu i spod liściastego parasola czereśni
spojrzała na trzy okna swego służbowego mieszkania, poczuła, że nie chce
już szukać niczego innego, że właśnie to miejsce może być domem dla
niej i dla jej rodziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz