Święta Bożego Narodzenia stanowiły zawsze problem porównywalny do węzła
gordyjskiego i już pół roku naprzód spędzały sen z powiek Martyny i Maćka. Każda
z teściowych oczekiwała bezwzględnej obecności potomka u siebie, wobec czego
Andrzejewscy mieli dwa wyjścia: albo rozstawać się na czas świąt, przy
okazji rozrywając na pół Pawełka, żeby każda babcia mogła się nim
nacieszyć, albo też pokornie odbywać
kilkusetkilometrowe pielgrzymki zatłoczonymi pociągami, żeby zadowolić
wszystkich, co i tak było nieosiągalne, bowiem najwyżej punktowano obecność
na wigilijnej wieczerzy. Po kilku latach małżeństwa młodzi, kierując się
niezrozumiałą potrzebą własnego komfortu psychicznego oraz fizycznego,
zdecydowali się zmodyfikować rodzinną tradycję i zimowe święta spędzać
tylko u jednej mamy/teściowej. Kolejność pierwszej wizyty ustalono drogą
losowania. Ślepy los wybrał mamę Martyny, co spowodowało nerwową reakcję mamy Maćka, która natychmiast wysłała
niewdzięcznikom paczkę z prezentami gwiazdkowymi, nie wkładając do niej ani
kartki świątecznej, ani opłatka, ani zwyczajowej instrukcji, co dla kogo i
jak tego używać. Paczka zawierała bury męski
sweter z golfem, motek wściekle różowej włóczki oraz plastikową
papierośnicę w kształcie fortepianu. Zakładając, że pięcioletni Paweł jeszcze
nie palił, włóczka była przeznaczona dla
niego, pewnie na niemowlęcą czapeczkę. Papierośnica zaś przez długie lata
stanowiła wdzięczny temat towarzyskiej konwersacji, a niekończące się pomysły,
jak i kiedy z niej korzystać, skutecznie
rozpraszały codzienną nudę.
Pierwsze Boże Narodzenie „na swoim” również nie odbyło się w Markowie,
tylko tym razem wypadło u mamy Maćka. Ale że liczba odwiedzin właśnie się
wyrównała, następną Wigilię zaplanowali u siebie i zgodnie postanowili
bronić tego pomysłu do ostatniej kropli krwi.
Pół roku wcześniej oznajmili rodzinom swoją decyzję i wystosowali
serdeczne zaproszenia. Wątpliwości typu „A jak tam do was dojechać na to
zadupie?” oraz: „Pewne śnieg nas zasypie i przez miesiąc żaden pług tam
nie dotrze!” pominęli milczeniem, słusznie biorąc je za przejaw przekory.
Dyplomatycznie nie skomentowali również wypowiedzi mamy Maćka, że synowa
niewątpliwie nie potrafi gotować zdrowo i smacznie, więc po co te wszystkie fanaberie i czy nie lepiej po staremu.
Mina męża wynagrodziła Martynie ten afront, jako że w skład
menu ostatniej wieczerzy wigilijnej w Ostródzie wchodził barszcz z
torebki, domowe pierogi z grzybami, niedogotowana kapusta, rozgotowane
ziemniaki w mundurkach oraz konserwa z karpia w sosie pomidorowym,
a na deser biszkopt z galaretką. Pani Andrzejewska nie była amatorką
tradycyjnych potraw wigilijnych i hołdowała zasadzie, że i tak nikt tym się nie
będzie zajadał, więc po co się wysilać. Jej codzienne gotowanie było proste jak
konstrukcja cepa. Zupa jarzynowa, pieczeń z karkówki, kotlety mielone, mizeria
albo pierogi, w lepieniu których osiągnęła zdumiewająca biegłość, to
były szczyty jej możliwości kulinarnych.
Imprezy rodzinne uświetniała jeszcze jajkami w majonezie, sałatką włoską
i śledziami skropionymi oliwą tuż przed podaniem. Poza tym na stole królowały
kanapki – po dwie na twarz. Każdą sugestię, że warto jakoś wzbogacić jadłospis,
kwitowała krótkim:
- A po co? Sprawdzone to sprawdzone. Ludzie
nie lubią nowości!
Kiedy zaś Martyna osobiście przygotowała na jej imieniny jajka
faszerowane w skorupkach i obsmażane na maśle, które goście spałaszowali z apetytem w ciągu paru sekund,
jednym słowem nie wspomniała, kto jest autorem dania, z kwaśnym uśmiechem
odbierając nienależne pochwały. W końcu to tylko epizod, ot, trafiło się ślepej
kurze ziarno! Teściowa trwała bowiem w bezzasadnym przekonaniu, iż jej, pożal się Boże, synowa jest kuchenną niemotą.
Czasami zlecała Martynie proste czynności,
jak pokrojenie chleba, wlanie zupy do talerza albo, w sytuacjach
ekstremalnych, nawet usmażenie jajecznicy, ale nie spuszczała z niej
wtedy oka, a decyzje o grubości kromek czy ilości soli podejmowała zawsze osobiście.
Martyna wychowała się w domu, gdzie „przegięcie” poszło w odwrotnym
kierunku. Rodzina niezbyt zamożna, ale
dumna i z tradycjami, nadrabiała braki materialne doskonałą kuchnią, znaną
i komentowaną szeroko w okolicy. Lodówka
zawsze była pełna domowych wyrobów, z których na plan pierwszy wysuwało się
tzw. masło śledziowe, bo ryby w tej rodzinie ceniono szczególnie. Wszelkie
święta, zwłaszcza Boże Narodzenie, obchodzono „na bogato”. Wigilijny stół
uginał się od regionalnych specjałów, a mama i babcia konały
ze męczenia, bo przecież niczego nie mogło zabraknąć! Karp
po żydowsku - specjalność domu, śledzie: w occie, w oleju,
w śmietanie, z czosnkiem, z jabłkiem, z groszkiem itp., dorsz po grecku,
pstrąg w galarecie, barszczyk pachnący majerankiem, „kapuśniaczki” – czyli
pulchne drożdżowe paszteciki z postnym farszem, a na deser kompot z suszonych owoców, kisiel z żurawiny,
kutia, makowiec, sernik i keks
obficie nadziany bakaliami. Wigilijna
nasiadówka trwała zwykle do północy, a już od rana, jak w Nawłoci u
Żeromskiego, zaczynała się krzątanina przy świątecznym śniadaniu. Dwa następne
dni upływały na nieustającym napełnianiu umęczonych żołądków
wiejskimi wędlinami, mięsem pieczonym na sto sposobów,
przystawkami, sałatkami, ciastami i ciasteczkami, tortami, nalewkami, nie wspominając
o smakowitych resztkach z Wigilii. Najmniejszym wzięciem cieszyło
się pieczywo, które, jak wiadomo, nie tylko zakwasza organizm, ale i zajmuje
miejsce należne delicjom właściwym, jednak wspomniane już „kapuśniaczki”
wyrywano sobie z rąk, a o ostatnią sztukę toczono śmiertelne boje.
Dwa następne poświąteczne miesiące przepełniały grzeszne wspomnienia
obżarstwa, bezowocna walka z nabytą nadwagą oraz wyrzuty sumienia spowodowane zachłannym spożyciem takiej ilości kalorii,
jaka zaspokoiłaby półroczne potrzeby żywieniowe mieszkańca Etiopii.
Martyna zawsze miała ambiwalentne uczucia na temat tradycji świątecznych
swojego domu rodzinnego. Z jednej strony była z nich dumna, z drugiej ubolewała
nad faktem, że wszystko, co tworzyło tę niepowtarzalną atmosferę, kończyło
się w zasadzie już na etapie przygotowań. Przedświąteczny rozgardiasz: zmiana
pościeli, szorowanie szafek kuchennych, karp w wannie, choinka w przedpokoju,
tuszka zająca za oknem. A potem przenikające się coraz to nowe zapachy:
najpierw zmysłowy - pasty do podłogi i świerkowych igieł, potem siermiężny -
gotowanej kapusty, wreszcie ten najbardziej wyczekiwany,
piernikowo-pomarańczowy, któremu zwykle towarzyszyło ubieranie drzewka. Potem
była już tylko konsumpcja. Żadnych chóralnie odśpiewywanych kolęd, żadnych
rodzinnych spacerów, rozmów do świtu, co
najwyżej wspólne gapienie się w ekran telewizora. Biesiadnicy, zmęczeni
obżarstwem i bezruchem, przeważnie drzemali za stołem, a gospodynie co
chwila chroniły się w zaciszu sypialni, żeby zrekompensować sobie kilka
nieprzespanych nocy.
Martyna odziedziczyła absolutną potrzebę przygotowywania świąt
wystawnych, choćby za cenę krachu finansowego własnej rodziny. Jej Wigilia też musiała składać się z
co najmniej trzynastu potraw, a dania
świąteczne powinny zaspokoić apetyt drużyny harcerskiej po całonocnych
podchodach. Niech widzą, jaka z niej gospodyni, zwłaszcza teściowa niech
oniemieje z zachwytu i zzielenieje
z zazdrości!
Tymczasem ambitne plany wspierane mickiewiczowskim apelem „Mierz
siły na zamiary” powoli zaczął zmierzać w stronę oportunistycznej wersji
„Mierz zamiar podług sił”, bo w portfelach mieli tylko kilka banknotów o niewysokich
nominałach, trochę bilonu i parę biletów tramwajowych. Oszczędności
zero, bo wszystkie poszły na generalny remont silnika i nowe opony. Na
chleb z masłem wystarczyło, zwłaszcza że piwnica i spiżarnia były nieźle
zaopatrzone, ale gdzie te ryby, szynki, makowce i inne świąteczne frykasy?
Przecież nie poda ziemniaków w dziesięciu smakach i kompotu truskawkowego. Gdzie
prezenty dla gości i domowników, gdzie ozdoby choinkowe?
Jedynie barek był solidnie zaopatrzony, bo Maciek, pracując w firmie
eksportowej, co roku przed świętami otrzymywał socjalną zapomogę w postaci sporej
paczki z dobrym zagranicznym alkoholem, kawą i słodyczami. W czasach kartkowych
były to naprawdę towary luksusowe. Po cudownych hiszpańskich cukierkach
nawet zapach wprawdzie nie pozostał,
ale francuskie wino, włoska kawa i szkocka whisky były ciągle obecne jako
dowód na łączność Polski ze zgniłym Zachodem.
Kiedy rozważali już opcję odwołania rodzinnej imprezy, zupełnie
nieoczekiwanie zdesperowana Martyna wpadła na pomysł wzbogacenia domowego
budżetu. Ponieważ nieźle robiła na
drutach i miała w zapasie nieco włóczki, jakieś rzemyczki i drewniane koraliki,
błyskawicznie wyprodukowała trzy modne swetry i pojechała do Kartuz, pokazać je
w tamtejszym butiku. Na pytanie o cenę, wymieniła nieśmiało jakąś kwotę, w
jej mniemaniu znacznie zawyżoną, ale przecież dopiero będzie się targować.
Ku jej najwyższemu zdumieniu właścicielka schwyciła swetry i bez protestów
wyłożyła na ladę kwotę trzykrotnie
wyższą! W sumie prawie miesięczne zarobki wiejskiej nauczycielki! Na swoje szczęście
Martyna nie zaprotestowała, a nawet z zimną krwią poleciła swoje usługi
na przyszłość, co nigdy zresztą nie nastąpiło. Nieporozumienie wynikało
z prostego faktu, że autorka wyceniła całość, a nabywczyni zapłaciła
za każdą sztukę z osobna. Nie była zresztą stratna – swetry rozeszły się jak
ciepłe bułki, mimo że ich cena sklepowa zapierała dech w piersiach,
Święta były
wielkim zwycięstwem Martyny. Teściowa musiała skłonić głowę przed jej
umiejętnościami, zwłaszcza, że jedyna potrawa, której nawet pies nosem nie
trącił, to była babka piaskowa, którą przywiozła ze sobą.
- A kto będzie
jadł tego gniota, jak wokół same specjały?
- dobił ją teść, jak zawsze racjonalny do bólu. - Ty lepiej patrz i się
ucz, to może i ja coś skorzystam.
Za oknem wolno opadały grube kłaczki
puszystego śniegu, dekorując gałęzie
drzew białym futerkiem. Paweł układał uliczki z kolorowych klocków i jeździł po
nich wielkim wozem straży pożarnej. Na
kaloryferze mruczały nafutrowane rybami koty. W kącie pokoju stało rozświetlone
drzewko przystrojone lśniącymi bombkami, soplami i anielskim włosem. W radiu
leciały kolędy i pastorałki i nic nie przeszkadzało, że obżarte do granic
rozsądku towarzystwo drzemało za stołem...
Jedna z Wigilii w Markowie była
wynikiem cichego porozumienia obojga małżonków. Ponieważ ich rodziny nie
kwapiły się do ponownych odwiedzin „na zadupiu” i znów zanosiło się na
świąteczne pielgrzymki, wymyślili prostą do bólu intrygę, która wymagała
tylko zgrabnej oprawy. Tuż przed świętami Martyna zawiadomiła swoja mamę, że
tegoroczne święta spędzi u rodziny Maćka. W tym samym czasie Maciek wykonał
telefon do własnej rodzicielki, przekazując jej informację o decyzji spędzenia
świąt u teściowej. Wystarczyło tylko wysłuchać należnej porcji wyrzutów i juz
byli wolni jak mustangi. O przypadkowym porozumieniu się teściowych nie mogło
być mowy, bo każda żywiła głęboki żal do drugiej o podebranie wigilijnych
gości.
To były cudowne święta, pomijając nawet
fakt, że Martyna dostała od męża pod choinkę cudownej piękności ... deskę do
prasowania. Pewnie bardziej na miejscu byłby pierścionek z brylantem albo
chociaż z cyrkonią, ale sam fakt, że pamiętał, już był godny uznania. Zemściła
się subtelnie, acz dostrzegalnie. Przez całe święta panowie musieli obsługiwać się
sami, bo ona nie mogła się wprost oderwać od prezentu, prasując z zapałem wszystko, co wpadło jej w
ręce. Ponieważ jednak już dawno nauczyła
się sama spełniać swoje marzenia, więc z kolei ona kupiła mężowi puzzle złożone
z jakiejś niewiarygodnej liczby elementów, a przedstawiające widok na Kaplicę
Zygmuntowską. Zarekwirowała potem największy stół i układała je pracowicie
przez kilka dni, bo Maciek, zgodnie zresztą z jej oczekiwaniami, do tej
rozrywki się nie palił. Z wielkim zaangażowaniem i kompletnym brakiem talentu
wygrywała też ze słuchu kolędy na mini organach pożyczonych od proboszcza. Zwłaszcza
jej wykonanie utworu „Bóg się rodzi” pozostawiło na słuchaczach niezatarte wrażenie,
bo odległość między dwoma pierwszymi dźwiękami, za duża dla jej drobnej ręki,
powodowała niezamierzone przerwy i
zgrzytliwe pomyłki. Obok
mieszkała nauczycielka muzyki, bardzo cierpliwa i wyrozumiała kobieta…
Święta
te były również sprawdzianem nowych metod wychowawczych. Andrzejewscy dorobili
się w międzyczasie drugiego potomka płci męskiej i właśnie osiągnął on wiek lat
trzech. Nie mogąc się pogodzić z militarnymi zainteresowaniami Pawła, Martyna postanowiła Michała wychować zupełnie inaczej, a przede wszystkim świadomie i zgodnie z aktualnymi trendami, wpajając weń idee pacyfizmu oraz równouprawnienia w pełnieniu ról społecznych. Akurat gdzieś wyczytała, że to rodzice kodują zainteresowania dzieci różnej płci poprzez kupowanie im określonych zabawek. Dziewczynkom zwyczajowo ofiarowuje się lalki, wózki, kuchenki, maskotki, a chłopcom samochody, samoloty, broń. A po latach utrwalania takich zachowań, oczywiście: baby do garów i niańczenia, faceci za kierownicę i na wojenkę.
– Nie, mój Misiek będzie czułym ojcem i użytecznym mężem – podjęła decyzję odpowiedzialna matka, przygotowując synom paczki pod choinkę. Uznała, że na edukację Pawła było już zbyt późno, więc dostał jakąś neutralną grę oraz blaszaną lokomotywę na baterie, która jeździła, gwizdała a nawet wypuszczała dym z komina.Natomiast prezent dla Michała został wybrany starannie, z pełnym rozmysłem. Była to średniej wielkości lalka ze stosownym wyposażeniem: łóżeczkiem, wózeczkiem, wanienką i butelką. Lalka była goła jak ją producent stworzył, a wózeczek i łóżeczko pozbawione nie tylko pościeli, ale i najprostszego nawet materacyka. Miało to wywołać w maluchu litość, współczucie, empatię, potrzebę przyjścia z pomocą. Uczucia te wspomóc powinna niewątpliwie kolęda „Jezus malusieńki” śpiewana wspólnie z synem smutnym płaczliwym głosem. No, to do dzieła!
Do końca swojego życia Martyna nie przestanie odczuwać szacunku do syna, na przypomnienie jego reakcji po otrzymaniu gwiazdkowego upominku. Nie było entuzjazmu, ale najpierw trudne do ukrycia zdumienie, potem delikatne zażenowanie, a wreszcie uprzejme zaciekawienie, niewątpliwie okazane wyłącznie po to, żeby nie zrobić przykrości temu staremu sklerotykowi, Mikołajowi, który bankowo pomylił paczki. Przy okazji ujawnił się niezidentyfikowany do tej pory temperament Michała. Okazał się on mianowicie stuprocentowym cholerykiem, który w sytuacji podbramkowej natychmiast znajduje jedynie słuszne rozwiązanie. Na nieśmiałą sugestię, że dzidzia jest goła i zapewne jej zimno, bez wahania ruszył w stronę szafy, gdzie odszukał towar deficytowy, czyli paczkę waty oraz rolkę ligniny i osobiście wykonał zaimprowizowaną pościel, białą i miękką jak Pan Bóg przykazał. Następnie zażądał dla dzidzi stosownego przyodziewku, jego wykonaniem obarczając "babcię", która przez dwa tygodnie produkowała garderobę od majtek począwszy, na czapce skończywszy. Z włóczki, szmatek i skrawków futerka powstała całkiem bogata kolekcja ubrań. Sprawy fizjologicznych potrzeb lalki Michał także rozwiązał jak stuprocentowy facet, mianowicie ze słowami „Zsikała się!” wręczał ją Martynie, a ta musiała bezzwłocznie dokonać ceremonii przewijania, żeby unaocznić przyszłemu ojcu, jaka to ważna czynność. Ponieważ jednak lalka sikała jak opętana mniej więcej co pół godziny, spowodowało to niemałe utrudnienia w życiu codziennym. Pomysłodawczyni zaczęła więc powoli wycofywać się z programu wychowawczego, coraz częściej, chociaż jeszcze nie do końca świadomie, odsyłając syna do zabawy samochodzikiem, żołnierzykami czy klockami lego. Młody nie oponował. Po miesiącu wspólnie ustalono, że zaniedbana, głodna i zasikana lalka będzie miała lepiej, jeśli adoptuje ją córka sąsiadki, co nastąpiło natychmiast ku obopólnej satysfakcji.
– Nie, mój Misiek będzie czułym ojcem i użytecznym mężem – podjęła decyzję odpowiedzialna matka, przygotowując synom paczki pod choinkę. Uznała, że na edukację Pawła było już zbyt późno, więc dostał jakąś neutralną grę oraz blaszaną lokomotywę na baterie, która jeździła, gwizdała a nawet wypuszczała dym z komina.Natomiast prezent dla Michała został wybrany starannie, z pełnym rozmysłem. Była to średniej wielkości lalka ze stosownym wyposażeniem: łóżeczkiem, wózeczkiem, wanienką i butelką. Lalka była goła jak ją producent stworzył, a wózeczek i łóżeczko pozbawione nie tylko pościeli, ale i najprostszego nawet materacyka. Miało to wywołać w maluchu litość, współczucie, empatię, potrzebę przyjścia z pomocą. Uczucia te wspomóc powinna niewątpliwie kolęda „Jezus malusieńki” śpiewana wspólnie z synem smutnym płaczliwym głosem. No, to do dzieła!
Do końca swojego życia Martyna nie przestanie odczuwać szacunku do syna, na przypomnienie jego reakcji po otrzymaniu gwiazdkowego upominku. Nie było entuzjazmu, ale najpierw trudne do ukrycia zdumienie, potem delikatne zażenowanie, a wreszcie uprzejme zaciekawienie, niewątpliwie okazane wyłącznie po to, żeby nie zrobić przykrości temu staremu sklerotykowi, Mikołajowi, który bankowo pomylił paczki. Przy okazji ujawnił się niezidentyfikowany do tej pory temperament Michała. Okazał się on mianowicie stuprocentowym cholerykiem, który w sytuacji podbramkowej natychmiast znajduje jedynie słuszne rozwiązanie. Na nieśmiałą sugestię, że dzidzia jest goła i zapewne jej zimno, bez wahania ruszył w stronę szafy, gdzie odszukał towar deficytowy, czyli paczkę waty oraz rolkę ligniny i osobiście wykonał zaimprowizowaną pościel, białą i miękką jak Pan Bóg przykazał. Następnie zażądał dla dzidzi stosownego przyodziewku, jego wykonaniem obarczając "babcię", która przez dwa tygodnie produkowała garderobę od majtek począwszy, na czapce skończywszy. Z włóczki, szmatek i skrawków futerka powstała całkiem bogata kolekcja ubrań. Sprawy fizjologicznych potrzeb lalki Michał także rozwiązał jak stuprocentowy facet, mianowicie ze słowami „Zsikała się!” wręczał ją Martynie, a ta musiała bezzwłocznie dokonać ceremonii przewijania, żeby unaocznić przyszłemu ojcu, jaka to ważna czynność. Ponieważ jednak lalka sikała jak opętana mniej więcej co pół godziny, spowodowało to niemałe utrudnienia w życiu codziennym. Pomysłodawczyni zaczęła więc powoli wycofywać się z programu wychowawczego, coraz częściej, chociaż jeszcze nie do końca świadomie, odsyłając syna do zabawy samochodzikiem, żołnierzykami czy klockami lego. Młody nie oponował. Po miesiącu wspólnie ustalono, że zaniedbana, głodna i zasikana lalka będzie miała lepiej, jeśli adoptuje ją córka sąsiadki, co nastąpiło natychmiast ku obopólnej satysfakcji.
Były i święta tragikomiczne, przeplatane
śmiechem i łzami, gdy pękła rura i ustrojoną choinkę zalały strumienie gorącej
wody, spłukując barwnik ze wszystkich bombek i niszcząc ułożone pod drzewkiem
prezenty. Były i tragiczne, kiedy puste miejsce przy wigilijnym stole przypominało nieobecność nie chwilową, ale już na zawsze. Ale przyjemniej jest zachować po latach wspomnienia tylko miłe, choćby nawet były
doprawione szczyptą ironii i sarkazmu…