piątek, 7 czerwca 2013

ROZDZIAŁ IX: Święta



        Święta Bożego Narodzenia stanowiły zawsze problem porównywalny do węzła gordyjskiego i już pół roku naprzód spędzały sen z powiek Martyny i Maćka. Każda z teściowych oczekiwała bezwzględnej obecności potomka u siebie, wobec czego Andrzejewscy mieli dwa wyjścia: albo rozstawać się na czas świąt, przy okazji rozrywając na pół Pawełka, żeby każda babcia mogła się nim nacieszyć,  albo też pokornie odbywać kilkusetkilometrowe pielgrzymki zatłoczonymi pociągami, żeby zadowolić wszystkich, co i tak było nieosiągalne, bowiem najwyżej punktowano obecność na wigilijnej wieczerzy. Po kilku latach małżeństwa młodzi, kierując się niezrozumiałą potrzebą własnego komfortu psychicznego oraz fizycznego, zdecydowali się zmodyfikować rodzinną tradycję i zimowe święta spędzać tylko u jednej mamy/teściowej. Kolejność pierwszej wizyty ustalono drogą losowania. Ślepy los wybrał mamę Martyny, co spowodowało nerwową reakcję  mamy Maćka, która natychmiast wysłała niewdzięcznikom paczkę z prezentami gwiazdkowymi, nie wkładając do niej ani kartki świątecznej, ani opłatka, ani zwyczajowej instrukcji, co dla kogo i jak tego używać.  Paczka zawierała bury męski sweter z golfem, motek wściekle różowej włóczki oraz plastikową papierośnicę w kształcie fortepianu. Zakładając, że pięcioletni Paweł jeszcze nie palił,  włóczka była przeznaczona dla niego, pewnie na niemowlęcą czapeczkę. Papierośnica zaś przez długie lata stanowiła wdzięczny temat towarzyskiej konwersacji, a niekończące się pomysły, jak i kiedy z niej korzystać,  skutecznie rozpraszały codzienną nudę.
       Pierwsze Boże Narodzenie „na swoim” również nie odbyło się w Markowie, tylko tym razem wypadło u mamy Maćka. Ale że liczba odwiedzin właśnie się wyrównała, następną Wigilię zaplanowali u siebie i zgodnie postanowili bronić tego pomysłu do ostatniej kropli krwi.  Pół roku wcześniej oznajmili rodzinom swoją decyzję i wystosowali serdeczne zaproszenia. Wątpliwości typu „A jak tam do was dojechać na to zadupie?” oraz: „Pewne śnieg nas zasypie i przez miesiąc żaden pług tam nie dotrze!” pominęli milczeniem, słusznie biorąc je za przejaw przekory. Dyplomatycznie nie skomentowali również wypowiedzi mamy Maćka, że synowa niewątpliwie nie potrafi gotować zdrowo i smacznie, więc po co te wszystkie  fanaberie i czy nie lepiej po staremu.
       Mina męża wynagrodziła Martynie ten afront, jako że w skład menu ostatniej wieczerzy wigilijnej w Ostródzie wchodził barszcz z torebki, domowe pierogi z grzybami, niedogotowana kapusta, rozgotowane ziemniaki w mundurkach oraz konserwa z karpia w sosie pomidorowym, a na deser biszkopt z galaretką. Pani Andrzejewska nie była amatorką tradycyjnych potraw wigilijnych i hołdowała zasadzie, że i tak nikt tym się nie będzie zajadał, więc po co się wysilać. Jej codzienne gotowanie było proste jak konstrukcja cepa. Zupa jarzynowa, pieczeń z karkówki, kotlety mielone, mizeria albo pierogi, w lepieniu których osiągnęła zdumiewająca biegłość, to były szczyty jej możliwości kulinarnych.  Imprezy rodzinne uświetniała jeszcze jajkami w majonezie, sałatką włoską i śledziami skropionymi oliwą tuż przed podaniem. Poza tym na stole królowały kanapki – po dwie na twarz. Każdą sugestię, że warto jakoś wzbogacić jadłospis, kwitowała krótkim:
- A po co? Sprawdzone to sprawdzone. Ludzie nie lubią nowości!
       Kiedy zaś Martyna osobiście przygotowała na jej imieniny jajka faszerowane w skorupkach i obsmażane na maśle, które goście  spałaszowali z apetytem w ciągu paru sekund, jednym słowem nie wspomniała, kto jest autorem dania, z kwaśnym uśmiechem odbierając nienależne pochwały. W końcu to tylko epizod, ot, trafiło się ślepej kurze ziarno! Teściowa trwała bowiem w bezzasadnym przekonaniu, iż jej,  pożal się Boże, synowa jest kuchenną niemotą. Czasami zlecała Martynie proste  czynności, jak pokrojenie chleba, wlanie zupy do talerza albo, w sytuacjach ekstremalnych, nawet usmażenie jajecznicy, ale nie spuszczała z niej wtedy oka, a decyzje o grubości kromek czy ilości soli  podejmowała zawsze osobiście.      
     Martyna wychowała się w domu, gdzie „przegięcie” poszło w odwrotnym kierunku.  Rodzina niezbyt zamożna, ale dumna i z tradycjami, nadrabiała braki materialne doskonałą kuchnią, znaną i komentowaną szeroko w okolicy.  Lodówka zawsze była pełna domowych wyrobów, z których na plan pierwszy wysuwało się tzw. masło śledziowe, bo ryby w tej rodzinie ceniono szczególnie. Wszelkie święta, zwłaszcza Boże Narodzenie, obchodzono „na bogato”. Wigilijny stół uginał się od regionalnych specjałów, a mama i babcia konały ze  męczenia, bo przecież niczego nie mogło zabraknąć! Karp po żydowsku - specjalność domu, śledzie: w occie, w oleju, w śmietanie, z czosnkiem, z jabłkiem, z groszkiem itp., dorsz po grecku, pstrąg w galarecie, barszczyk pachnący majerankiem, „kapuśniaczki” – czyli pulchne drożdżowe paszteciki z postnym farszem, a na deser   kompot z suszonych owoców, kisiel z żurawiny, kutia,  makowiec, sernik i keks obficie  nadziany bakaliami. Wigilijna nasiadówka trwała zwykle do północy, a już od rana, jak w Nawłoci u Żeromskiego, zaczynała się krzątanina przy świątecznym śniadaniu. Dwa następne dni upływały na nieustającym napełnianiu umęczonych żołądków wiejskimi  wędlinami,  mięsem pieczonym na sto sposobów, przystawkami, sałatkami, ciastami i ciasteczkami, tortami, nalewkami, nie wspominając o  smakowitych resztkach z Wigilii. Najmniejszym wzięciem cieszyło się pieczywo, które, jak wiadomo, nie tylko zakwasza organizm, ale i zajmuje miejsce należne delicjom właściwym, jednak wspomniane już „kapuśniaczki” wyrywano sobie z rąk, a o ostatnią sztukę toczono śmiertelne boje.
       Dwa następne poświąteczne miesiące przepełniały grzeszne wspomnienia obżarstwa, bezowocna walka z nabytą nadwagą oraz wyrzuty sumienia spowodowane  zachłannym spożyciem takiej ilości kalorii, jaka zaspokoiłaby półroczne potrzeby żywieniowe mieszkańca Etiopii.
        Martyna zawsze miała ambiwalentne uczucia na temat tradycji świątecznych swojego domu rodzinnego. Z jednej strony była z nich dumna, z drugiej ubolewała nad faktem, że wszystko, co tworzyło tę niepowtarzalną atmosferę, kończyło się w zasadzie już na etapie przygotowań. Przedświąteczny rozgardiasz: zmiana pościeli, szorowanie szafek kuchennych, karp w wannie, choinka w przedpokoju, tuszka zająca za oknem. A potem przenikające się coraz to nowe zapachy: najpierw zmysłowy - pasty do podłogi i świerkowych igieł, potem siermiężny - gotowanej kapusty, wreszcie ten najbardziej wyczekiwany, piernikowo-pomarańczowy, któremu zwykle towarzyszyło ubieranie drzewka. Potem była już tylko konsumpcja. Żadnych chóralnie odśpiewywanych kolęd, żadnych rodzinnych spacerów,  rozmów do świtu, co najwyżej wspólne gapienie się w ekran telewizora. Biesiadnicy, zmęczeni obżarstwem i bezruchem, przeważnie drzemali za stołem, a gospodynie co chwila chroniły się w zaciszu sypialni, żeby zrekompensować sobie kilka nieprzespanych nocy.  
      Martyna odziedziczyła absolutną potrzebę przygotowywania świąt wystawnych, choćby za cenę krachu finansowego własnej  rodziny. Jej Wigilia też musiała składać się z co najmniej trzynastu potraw,  a dania świąteczne powinny zaspokoić apetyt drużyny harcerskiej po całonocnych podchodach. Niech widzą, jaka z niej gospodyni, zwłaszcza teściowa niech oniemieje z zachwytu i  zzielenieje z zazdrości!
      Tymczasem ambitne plany wspierane mickiewiczowskim apelem „Mierz siły na zamiary” powoli zaczął zmierzać w stronę oportunistycznej wersji „Mierz zamiar podług sił”, bo w portfelach mieli tylko kilka banknotów o niewysokich nominałach, trochę bilonu i  parę biletów tramwajowych. Oszczędności zero, bo wszystkie poszły na generalny remont silnika i nowe opony. Na chleb z masłem wystarczyło, zwłaszcza że piwnica i spiżarnia były nieźle zaopatrzone, ale gdzie te ryby, szynki, makowce i inne świąteczne frykasy? Przecież nie poda ziemniaków w dziesięciu smakach i kompotu truskawkowego. Gdzie prezenty dla gości i domowników, gdzie ozdoby choinkowe?
       Jedynie barek był solidnie zaopatrzony, bo Maciek, pracując w firmie eksportowej, co roku przed świętami otrzymywał socjalną zapomogę w postaci sporej paczki z dobrym zagranicznym alkoholem, kawą i słodyczami. W czasach kartkowych były to naprawdę towary luksusowe. Po cudownych hiszpańskich cukierkach nawet  zapach wprawdzie nie pozostał, ale francuskie wino, włoska kawa i szkocka whisky były ciągle obecne jako dowód na łączność Polski ze zgniłym Zachodem. 
       Kiedy rozważali już opcję odwołania rodzinnej imprezy, zupełnie nieoczekiwanie zdesperowana Martyna wpadła na pomysł wzbogacenia domowego budżetu.  Ponieważ nieźle robiła na drutach i miała w zapasie nieco włóczki, jakieś rzemyczki i drewniane koraliki, błyskawicznie wyprodukowała trzy modne swetry i pojechała do Kartuz, pokazać je w tamtejszym butiku. Na pytanie o cenę, wymieniła nieśmiało jakąś kwotę, w jej mniemaniu znacznie zawyżoną, ale przecież dopiero będzie się targować. Ku jej najwyższemu zdumieniu właścicielka schwyciła swetry i bez protestów wyłożyła na ladę kwotę  trzykrotnie wyższą! W sumie prawie miesięczne zarobki wiejskiej nauczycielki! Na swoje szczęście Martyna nie zaprotestowała, a nawet z zimną krwią poleciła swoje usługi na przyszłość, co nigdy zresztą nie nastąpiło. Nieporozumienie wynikało z prostego faktu, że autorka wyceniła całość, a nabywczyni zapłaciła za każdą sztukę z osobna. Nie była zresztą stratna – swetry rozeszły się jak ciepłe  bułki, mimo że ich cena  sklepowa zapierała dech w piersiach,
       Święta były wielkim zwycięstwem Martyny. Teściowa musiała skłonić głowę przed jej umiejętnościami, zwłaszcza, że jedyna potrawa, której nawet pies nosem nie trącił, to była babka piaskowa, którą przywiozła ze sobą.  
- A kto będzie jadł tego gniota, jak wokół same specjały?  - dobił ją teść, jak zawsze racjonalny do bólu. - Ty lepiej patrz i się ucz, to może i ja coś skorzystam.
       Za oknem wolno opadały grube kłaczki puszystego śniegu, dekorując  gałęzie drzew białym futerkiem. Paweł układał uliczki z kolorowych klocków i jeździł po nich wielkim wozem straży pożarnej.  Na kaloryferze mruczały nafutrowane rybami koty. W kącie pokoju stało rozświetlone drzewko przystrojone lśniącymi bombkami, soplami i anielskim włosem. W radiu leciały kolędy i pastorałki i nic nie przeszkadzało, że obżarte do granic rozsądku towarzystwo drzemało za stołem...

        Jedna z Wigilii w Markowie była wynikiem cichego porozumienia obojga małżonków. Ponieważ ich rodziny nie kwapiły się do ponownych odwiedzin „na zadupiu” i znów zanosiło się na świąteczne pielgrzymki, wymyślili prostą do bólu intrygę, która wymagała tylko zgrabnej oprawy. Tuż przed świętami Martyna zawiadomiła swoja mamę, że tegoroczne święta spędzi u rodziny Maćka. W tym samym czasie Maciek wykonał telefon do własnej rodzicielki, przekazując jej informację o decyzji spędzenia świąt u teściowej. Wystarczyło tylko wysłuchać należnej porcji wyrzutów i juz byli wolni jak mustangi. O przypadkowym porozumieniu się teściowych nie mogło być mowy, bo każda żywiła głęboki żal do drugiej o podebranie wigilijnych gości.
       To były cudowne święta, pomijając nawet fakt, że Martyna dostała od męża pod choinkę cudownej piękności ... deskę do prasowania. Pewnie bardziej na miejscu byłby pierścionek z brylantem albo chociaż z cyrkonią, ale sam fakt, że pamiętał, już był godny uznania. Zemściła się subtelnie, acz dostrzegalnie. Przez całe święta panowie musieli obsługiwać się sami, bo ona nie mogła się wprost oderwać od prezentu,  prasując z zapałem wszystko, co wpadło jej w ręce.  Ponieważ jednak już dawno nauczyła się sama spełniać swoje marzenia, więc z kolei ona kupiła mężowi puzzle złożone z jakiejś niewiarygodnej liczby elementów, a przedstawiające widok na Kaplicę Zygmuntowską. Zarekwirowała potem największy stół i układała je pracowicie przez kilka dni, bo Maciek, zgodnie zresztą z jej oczekiwaniami, do tej rozrywki się nie palił. Z wielkim zaangażowaniem i kompletnym brakiem talentu wygrywała też ze słuchu kolędy na mini organach pożyczonych od proboszcza. Zwłaszcza jej wykonanie utworu „Bóg się rodzi” pozostawiło na słuchaczach niezatarte wrażenie, bo odległość między dwoma pierwszymi dźwiękami, za duża dla jej drobnej ręki, powodowała niezamierzone przerwy i  zgrzytliwe  pomyłki. Obok mieszkała nauczycielka muzyki, bardzo cierpliwa i wyrozumiała kobieta…
     Święta te były również sprawdzianem nowych metod wychowawczych. Andrzejewscy dorobili się w międzyczasie drugiego potomka płci męskiej i właśnie osiągnął on wiek lat trzech. Nie mogąc się pogodzić z militarnymi zainteresowaniami Pawła, Martyna postanowiła Michała wychować zupełnie inaczej, a przede wszystkim świadomie i zgodnie z aktualnymi trendami, wpajając weń idee pacyfizmu oraz równouprawnienia w pełnieniu ról społecznych. Akurat gdzieś wyczytała, że to rodzice kodują zainteresowania dzieci różnej płci poprzez kupowanie im określonych zabawek. Dziewczynkom zwyczajowo ofiarowuje się lalki, wózki, kuchenki, maskotki, a chłopcom samochody, samoloty, broń. A po latach utrwalania takich zachowań, oczywiście: baby do garów i niańczenia, faceci za kierownicę i na wojenkę. 
– Nie, mój Misiek będzie czułym ojcem  i  użytecznym mężem – podjęła decyzję odpowiedzialna matka, przygotowując synom paczki pod choinkę.  Uznała, że na edukację Pawła było już zbyt późno, więc dostał jakąś neutralną grę oraz blaszaną lokomotywę na baterie, która jeździła, gwizdała a nawet wypuszczała dym z komina.Natomiast prezent dla Michała został wybrany starannie, z pełnym rozmysłem. Była to średniej wielkości lalka ze stosownym wyposażeniem: łóżeczkiem, wózeczkiem, wanienką i butelką. Lalka była goła jak ją producent stworzył, a wózeczek i łóżeczko pozbawione nie tylko pościeli, ale i najprostszego nawet materacyka. Miało to wywołać w maluchu litość, współczucie, empatię, potrzebę przyjścia z pomocą. Uczucia te wspomóc powinna niewątpliwie kolęda „Jezus malusieńki” śpiewana wspólnie z synem smutnym płaczliwym głosem.  No, to do dzieła!      
       Do końca swojego życia Martyna nie przestanie odczuwać szacunku do syna, na przypomnienie jego reakcji po otrzymaniu gwiazdkowego upominku. Nie było entuzjazmu, ale najpierw trudne do ukrycia zdumienie, potem delikatne zażenowanie, a wreszcie uprzejme zaciekawienie, niewątpliwie okazane wyłącznie po to, żeby nie zrobić przykrości temu staremu sklerotykowi, Mikołajowi, który bankowo pomylił paczki. Przy okazji ujawnił się niezidentyfikowany do tej pory temperament Michała. Okazał się on mianowicie stuprocentowym cholerykiem, który w sytuacji podbramkowej natychmiast znajduje jedynie słuszne rozwiązanie. Na nieśmiałą sugestię, że dzidzia jest goła i zapewne jej zimno, bez wahania ruszył w stronę szafy, gdzie odszukał towar deficytowy, czyli paczkę waty oraz rolkę ligniny i osobiście wykonał zaimprowizowaną pościel, białą i miękką jak Pan Bóg przykazał. Następnie zażądał dla dzidzi stosownego przyodziewku, jego wykonaniem obarczając "babcię", która przez dwa tygodnie produkowała garderobę od majtek począwszy, na czapce skończywszy. Z włóczki, szmatek i skrawków futerka powstała całkiem bogata kolekcja ubrań. Sprawy fizjologicznych potrzeb lalki Michał także rozwiązał jak stuprocentowy facet, mianowicie ze słowami „Zsikała się!” wręczał ją Martynie, a ta musiała bezzwłocznie dokonać ceremonii przewijania, żeby unaocznić przyszłemu ojcu, jaka to ważna czynność. Ponieważ jednak lalka sikała jak opętana mniej więcej co pół godziny, spowodowało to niemałe utrudnienia w życiu codziennym. Pomysłodawczyni zaczęła więc powoli wycofywać się z programu wychowawczego, coraz częściej, chociaż jeszcze nie do końca świadomie, odsyłając syna do zabawy samochodzikiem, żołnierzykami czy klockami lego.  Młody nie oponował. Po miesiącu wspólnie ustalono, że zaniedbana, głodna i zasikana lalka będzie miała lepiej, jeśli adoptuje ją córka sąsiadki, co nastąpiło natychmiast ku obopólnej satysfakcji.  

       Były i święta tragikomiczne, przeplatane śmiechem i łzami, gdy pękła rura i ustrojoną choinkę zalały strumienie gorącej wody, spłukując barwnik ze wszystkich bombek i niszcząc ułożone pod drzewkiem prezenty. Były i tragiczne, kiedy puste miejsce przy wigilijnym stole przypominało nieobecność nie chwilową, ale już na zawsze. Ale przyjemniej jest zachować po latach wspomnienia tylko miłe, choćby nawet były doprawione szczyptą ironii i sarkazmu…

czwartek, 6 czerwca 2013

ROZDZIAŁ VIII: Wczasy


        Jak psu gnat, tak pracującemu na państwowej posadzie Polakowi należał się zasłużony odpoczynek. Fundusz Wczasów Pracowniczych  wypłacał całkiem solidne dotacje, jeśli ktoś dowiódł  odpowiednimi kwitami i oświadczeniami, że zainwestował żywą gotówkę w  podreperowanie swoich  sił niezbędnych do sprawnego funkcjonowania państwa.  
         Andrzejewscy, odkąd wyprowadzili się do Markowa, nie odczuwali specjalnej potrzeby urlopowej zmiany klimatu, jako że wszystko mieli na miejscu: jezioro, las, świeże powietrze i ekologiczną żywność. Nawet zielony teren wokół szkoły przez całe dwa wakacyjne miesiące w całości należał do nich, więc mogli do woli byczyć się na leżakach, poddając grzeszne ciała zbawiennemu działaniu słońca. Ba, dla wielu swoich  bliższych i dalszych znajomych sami stali się urlopową  atrakcją, bo po pierwsze tzw. „wczasy pod gruszą” refundowane przez zakład pracy można  było udokumentować pieczątką autentycznego sołtysa, a po drugie, pobyt na wsi, choćby tylko jednodniowy, dla mieszczucha stanowił niezwykłą frajdę. Już od końca czerwca zapowiedziane oraz niespodziewane wizyty weekendowych turystów urozmaicały ich sielankowy żywot, chociaż zmuszały do nieustającego utrzymywania względnego porządku i dobrze zaopatrzonej lodówki.
         Ale kiedy oglądana codziennie natura spowszechnieje, w człowieku rodzi się chęć odmiany.  Martyna nie miała zbyt wysokich wymagań, lecz jej dusza zawsze się rwała do ludzi. I to bynajmniej nie tych zagonionych, z nieprzytomnymi od przepracowania oczami i ponurymi twarzami, ale tych urlopowych: wyluzowanych, uśmiechniętych,  życzliwie nastawionych do świata.  Szczególnie upodobała sobie zwykłe ośrodki wypoczynkowe położone na zadrzewionych terenach nad jeziorami. Ich standard znacznie odbiegał od tego, co można nazwać luksusem. Domki ze sklejki, obecnie zwane gierkowskimi, cechowała przede wszystkim niewygórowana cena wynajmu i fakt, że przeważnie dawały dość skuteczne schronienie przed deszczem i wiatrem.  Bieżącą wodę oferowały tylko niektóre, a jeżeli w dodatku ciepłą – śmiało można było mówić o komfortowych warunkach wypoczynku. Takie miejsca miały swoją specyficzną atmosferę, której dziś darmo by szukać.  Na przykład wczasowicze, ludzie nierzadko z różnych stron Polski, po mniej więcej trzech dniach znali się już jak łyse konie, gdyż okoliczności zmuszały ich do wielokrotnego spotykania się przy rozmaitych okazjach. Należało do nich wspólne wieczorne i poranne stanie w kolejce do prysznica, obiady w stołówce wydawane tylko w określonych godzinach czy zbiorowe oglądanie telewizji, a czasem seansów filmowych,  oferowane przez kaowców. Ci ostatni urządzali również tzw. wieczorki zapoznawcze i pożegnalne, tak właściwie nie bardzo wiadomo dla kogo i po co, skoro 99% klienteli stanowiły małżeństwa, przeważnie obarczone nieletnim potomstwem.
       Ludzie dobierali się w grupy bez pomocy kaowców, według własnego klucza. Najszybciej zwąchiwali się brydżyści. Wystarczyło tylko krzyknąć hasło: „Czwarty do brydża!”, żeby zaraz ktoś  ujawnił znajomość skróconej treflówki a nawet konwencji Wilkosza.  Biada tym zdemaskowanym graczom, dla których brydż był tylko nieszkodliwą rozrywką, a nie pasją życiową. Martyna, nieźle sobie radząc z każdym rodzajem gier karcianych, osobiście doświadczyła, co znaczy być niezbędnym „czwartym”. Praktykę brydżową odbyła na studiach u mistrzów akademickich. Uczennicą była pojętną, ale nauczycielką kiepską, bo próba przekazania tej wiedzy Maćkowi skończyła się  fiaskiem. Dla niego odzywka „trzy piki” nie oznaczała niczego innego, jak właśnie faktu posiadania trzech pików i to koniecznie od góry. Do licytacji włączał się wyłącznie wtedy, gdy partner przypadkiem trafił na jego mocny kolor. Licytowanego przez partnera szlema kończył pasem na trzech, a mając koronę w treflach, bez boków i poparcia, z uporem dążył do szlemika. Rozgrywał partię „na czuja”, nie kierując się żadnymi zasadami, których zresztą nie miał. Potrafił zmarnować najlepszą kartę, nawet wykładaną. I, jak na ironię, uwielbiał grać w brydża!  Pewien lipcowy pobyt na wczasach nad malowniczym jeziorem Narie całe późniejsze życie kojarzył się Martynie z brydżową gehenną. Domek nad samym brzegiem, pogoda jak drut, woda w jeziorze przejrzysta i cieplusieńka, do dyspozycji rower wodny i łódka, nowe śnieżnobiałe bikini i wypracowana na tę okoliczność figura, tymczasem w najbliższym sąsiedztwie – samotne małżeństwo – ponurzy fanatycy brydża. Rozgrywki trwały przez całe noce, a zaczynały się wczesnym popołudniem, właściwie tuż po obiedzie.  Andrzejewscy byli jedynymi brydżystami w okolicy i raz zidentyfikowani nie mogli się wymigać, tym bardziej, że Maciek chętnie przyjmował propozycje. Wiecznie niewyspana Martyna nastawiała sobie budzik (na wczasach!), żeby rano złapać chociaż odrobinę słońca. Przez dwa tygodnie pobytu raz przepłynęła się łódką i raz rowerem wodnym, dwa razy skorzystała z kąpieliska, raz odbyła krótki spacer po lesie i kilka razy poopalała się na leżaku tuż obok domku. Resztę czasu zajął brydż, traktowany niezwykle serio, bez żadnych zbędnych rozmów, oprócz licytacji naturalnie,  na twardych drewnianych stołkach, w chmurach tytoniowego dymu. Żeby wtedy uczono asertywności, Martyna niewątpliwie wrzasnęłaby śladem Agafii Tichonowny z „Ożenku” Gogola: - Wont, durnie!!! -  a tak robiła dobrą minę do złej gry, w milczeniu znosząc katusze.
         Kiedy Michał skończył półtora roku, Andrzejewscy wybrali się rodzinnie do domku letniskowego pod Olsztynem. Stał on na tyłach ośrodka wypoczynkowego użytkowanego głównie przez górników wietrzących tu swoje zapylone płuca. Za domkiem głośno szumiał bystry strumyczek, który pokonywał ponad metrową śluzę. Pogoda niezbyt dopisała, dni były pochmurne, chłodne, na szczęście padało niezbyt często. Maciek szybko stwierdził, że nic tu po nim, natomiast Martyna nie zamierzała zrezygnować z pobytu. Ustalili, że ojciec z młodszym Michałem pojadą do teściów, natomiast ich miejsce zajmie Przyjaciółka ze swoim nieletnim synem. Wkrótce obie zaczęły zgodne gospodarowanie w skromnym ciasnym domku, a ich zaprzyjaźnieni potomkowie, pięcio- i siedmiolatek, wspólne zabawy pod czujnym okiem rodzicielek. Dni mijały jeden podobny do drugiego: śniadanie, ubieranie dzieci, pilnowanie dzieci, obiad, przebieranie dzieci, pilnowanie dzieci, popołudniowa kawka, pilnowanie dzieci, kolacja, przebieranie dzieci, usypianie dzieci, czas wolny – lektura prasy, pogaduchy, zawistne spojrzenia na pary udające się na wieczorny dansing.  
       Obie panie, nasyciwszy się po pachy spełnianiem obowiązków macierzyńskich, zapragnęły jakiejś odmiany. Obie były w głębokim dołku psychicznym: Przyjaciółka niedawno po rozwodzie, Martyna w trakcie dość głębokiego kryzysu małżeńskiego. Ich ówczesny stosunek do mężczyzn można by nazwać ambiwalentnym; nieufność do swoich połączona z wiarą, że może gdzieś na świecie są lepsi. To był główny temat ich długich wieczornych rozmów.   
        Pewnego dnia Przyjaciółka powiedziała stanowczo:
 – Tak dalej nie może być. Musimy coś wymyślić, bo zamatkujemy się na śmierć i bezpowrotnie utracimy resztki kobiecości! Przynajmniej poznajmy kogoś, porozmawiajmy, wybierzmy się na tańce. Do roboty!
        Na stole wylądowały zapomniane dotąd kosmetyczki, lusterka i lokówki, na łóżkach wszystkie ciuchy wysypane z walizek. Przyjaciółka, jako posiadaczka  znakomitej intuicji stylistycznej, zrobiła siebie i Martynę na bóstwa po prostu.  Jedna w dżinsach i malinowym ażurowym sweterku pięknie kontrastującym ze smagłą skórą i kasztanową czupryną, pazury naturalnie też czerwone; druga jak zawsze klasycznie elegancka w jasnokremowej sukience mocno ściśniętej szerokim paskiem. Zadowolone z wyglądu wręczyły potomstwu wiaderka i łopatki, zaprowadziły je na bezpieczny piaszczysty brzeg jeziora, a same udały się na taras pobliskiej kawiarni, skąd mogły jednocześnie mieć oko na dzieci i sprawdzić swoje aktualne  możliwości w zakresie kokietowania płci odmiennej.
– Najlepiej poznać takich, którzy grają w brydża – rzekła w zamyśleniu Przyjaciółka, lustrując najbliższe stoliki. – To da nam jakieś 70% pewności, że będą inteligentni.
       Niestety, efekty bacznej obserwacji ewentualnych kandydatów były mizerne. Stoliki wokół okupowały wielodzietne rodziny ze zwalistymi  królowymi-matkami  na czele. Bachory żarły lody Bambino, paćkając wszystko dookoła, matrony popijały kawę, a potulni tatusiowie-trutnie z rozkoszą sączyli swoje przydziałowe jedno piwo dziennie. Z trzech samotnych panów pierwszy był w stanie nieważkości, drugi klepał po tyłku kelnerkę, a trzeci miał twarz nieskalaną choćby najmniejszym śladem rozumu.   
    Rozczarowane przyjaciółki odwróciły się tyłem do tarasu i smętnie spoglądały  na ścieżkę, którą spacerowali wczasowicze. Nagle Martyna poruszyła się żywo i wbiła wzrok w jeden punkt.
– Ty widzisz to, co ja? – nieznacznym ruchem głowy wskazała malowniczą grupę wyłaniającą się właśnie zza zakrętu ścieżki. W jej skład wchodzili dwaj na oko trzydziestoletni mężczyźni, smukli, wysocy, dobrze ubrani. Między nimi szła obłędnie zgrabna dziewczyna, której długie ciemne włosy falowały na wietrze.
– No tak, przystojni nawet, w brydża też pewnie umieją grać – westchnęła Przyjaciółka. – Ale spójrz na tę laskę. Toż przy niej wyglądamy jak kaszaloty. Zero szans! 
– Może to siostra? – Martyna nie traciła optymizmu. – A jeśli nawet nie, to przecież ich dwóch, a ona jedna. Pobiją się, czy jak? A my akurat dwie...
– E, co ty, nie warto nawet próbować.         
     Nie wiadomo, co się stało, czy zaingerowały jakieś tajemnicze siły, czy chęć odmienienia wypoczynkowej szarzyzny była tak silna, czy zaistniał zwykły przypadek. Po kilku minutach nieoczekiwanie obaj panowie, już bez swojej towarzyszki, pojawili się na tarasie i zajęli miejsce przy jedynym wolnym stoliku usytuowanym tuż koło balustrady. Zamówili po małym piwie i zaczęli rozglądać się dookoła. Przyjaciółki siedziały najbliżej. Rozmowa nawiązała się nagle, jakby znali się od zawsze. Standardowo omówiono pogodę, tutejsze towarzystwo, rozrywki. Temat brydża wypłynął sam – owszem obaj przyznali się do znajomości jego tajników i chętnie przystali na rozegranie paru roberków. Panie podały namiary domku, w którym odbędą się rozgrywki i z gracją opuściły towarzystwo, odprowadzane spojrzeniami nowych znajomych. Przechodząc obok własnych dzieci, nawet nie odwróciły głów w ich stronę, tylko Martyna warknęła pod nosem: – Zabierać zabawki i za nami! – słusznie przypuszczając, że przedwczesne zdemaskowanie faktów może spłoszyć brydżowych partnerów. Zaskoczeni chłopcy pomknęli do domu, nie zdradzając nijakich powiązań z matkami. W jeszcze większe zdumienie wprawiła ich informacja, że właśnie muszą iść spać, choć  na niebie słońce jak byk. O dziwo, nawet nie próbowali protestować. Nakarmieni,  położeni w bocznym pokoiku i ułagodzeni bajką, zasnęli w ciągu pół godziny.
      Gdy ogoleni i wypachnieni panowie nadciągnęli z gościńcem w postaci butelki wina malaga, miny im nieco zrzedły. Obie brydżystki siedziały w pełnej gotowości przy stoliku przed domkiem. Na blacie czekały dwie talie kart, notes i długopis.
– Naprawdę będziemy grać w brydża? – spytał z niedowierzaniem wyższy, który przedstawił się jako Wiktor.
– Jasne, siadajcie, losujemy.
       Z jękiem zawodu goście opadli na taborety. Ich zamiary stały się przejrzyste jak szkło, kiedy już w czasie pierwszej rozgrywki okazało się, że niższy, Jacek, nie odróżnia kierów od trefli. Ale atmosfera zrobiła się tak zabawna i przyjazna, że nie przeszkodziło im to grać dalej. Do domku zapędziła ich dopiero ciemna noc i rozpaczliwy jęk Jacka:
– Dziewczyny, chcecie nas zamrozić i schować na później, czy jak?
     Mrugając do siebie porozumiewawczo, przyjaciółki zaprosiły panów do „salonu”, prosząc o bardzo ciche zachowanie. Zrobiły kawę, podały kanapki i... ponownie zapędziły ich do brydżowego stolika. Rozgrywka trwała do świtu bladego, mimo niedwuznacznych sugestii Wiktora, żeby zmienić karty na jakieś przyjemniejsze rekwizyty. Padały też propozycje wspólnej nocnej kąpieli w jeziorze, masażu stóp oraz zajęć w podgrupach w osobnych pokojach. Żeby zobrazować ostatnią propozycję,  Jacek otworzył drzwi drugiego pomieszczenia i oczom zebranych ukazał się słodki widok dwóch małolatów w kolorowych piżamkach, pogrążonych w głębokim śnie.
– Skąd tu się wzięły te dzieci? – zapytał zdruzgotany.
– Jakiś czas temu bocian je nam przyniósł – oznajmiła zgryźliwie Martyna, nieco podenerwowana nieustającymi podchodami. Wiktor spojrzał przez okno na wschodzące słońce, następnie pokiwał głową, ciężko westchnął i całując na pożegnanie ręce gospodyń, stwierdził:
– Dziewczyny, dzięki wam po prostu chce się żyć!
       Swoją drogą miały więcej szczęścia niż rozumu. Udowodniły sobie, że potrafią przywabić atrakcyjnych samców, a ci okazali się na tyle dowcipni i dobrze wychowani, żeby nie dochodzić swoich roszczeń siłą. Spędziły przezabawny wieczór, pograły w brydża, nabrały pewności siebie. Ale Maciek, któremu Przyjaciółka taktycznie przedstawiła całą historię, podkreślając niesłychane powodzenie Martyny, po prostu ...  nie uwierzył. Z początku ją to załamało, ale później doszła do słusznego wniosku, że to może i lepiej, bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość.  
        Jedne z przyjemniejszych wczasów zasponsorowali Andrzejewskim rodzice Maćka. To znaczy wczasy same w sobie byłyby może i przeciętne, gdyby nie rozwój sytuacji. Pojechali na nie liczną grupą: ich czwórka oraz koleżanka Martyny, Paula – samotna matka z trzema dorastającymi córkami. Ośrodek mieścił się w starej szkole przerobionej na pensjonat wczasowy. Pokoje wyposażone jedynie w łóżka i wieszaki na ścianach, wielka kuchnia z węglową płytą i monstrualnymi elektrycznymi patelniami, dookoła zielono, pachnąco, spokojnie. Jezioro było niedaleko, jakieś trzysta metrów, z tym że dojście do niego znajdowało się w centrum wsi i oprócz funkcji tutejszej plaży pełniło również rolę pastwiska i wodopoju dla krów. Bystre, spostrzegawcze i żądne innego towarzystwa córki Pauli natychmiast wyczaiły, że idąc wzdłuż jeziora, wąską błotnistą ścieżynką wijącą się wśród krzaków, po jakichś dwu kilometrach wychodzi się na całkiem przyzwoite kąpielisko z pomostami, drabinkami, ratownikiem oraz kawiarnią, barkiem, salą telewizyjno-kinową i innymi symptomami cywilizowanego wypoczynku. Można tam było również dojechać szerokim leśnym gościńcem, ale ta trasa była ponad dwukrotnie dłuższa.
    Po grzecznym spędzeniu pierwszego dnia wśród krowich placków kobiety poinformowały Maćka o wynikach rekonesansu po okolicy i jednogłośnie zażądały codziennego dowożenia ich do odległego ośrodka, motywując to faktem, iż będą tam przebywać cały dzień, a więc  muszą wziąć stosowną ilość jedzenia i picia, leżaki, ręczniki, koce, zabawki plażowe dla Pawła i Michała oraz mnóstwo innych nadwodnych gadżetów. Jednak Maciek stanowczo odmówił. Obłożony gazetami nie potrzebował żadnych dodatkowych atrakcji, oprócz leżaka w cieniu klonu, ciepłego posiłku raz dziennie i świętego spokoju. Ponadto wiejska wyboista droga mogła zaszkodzić sfatygowanej "Babci", a dodatkowo w grę wchodziły  jeszcze koszty benzyny zużywanej na codzienne pokonywanie aż szesnastu kilometrów. Nie pomogły żadne tłumaczenia - zaparł się jak muł. W warunkach domowych niewątpliwie postawiłby na swoim, ale tu miał przeciwko sobie cztery obce baby, które w dodatku zbuntowały mu własną, więc w sumie pięć. Zaczęła się wojna podjazdowa.
        Następnego dnia towarzystwo, całkowicie ignorując Maćka, przygotowało całodzienną wałówkę,    wyjmując z lodówki wszystko, co tylko nadawało się do jedzenia. Rozdzielono prowiant równo między siebie, wliczając do sekcji tragarzy trzyletniego Michała. Starsi wzięli ponadto ekwipunek plażowy, koce i ręczniki.  Ruszyli przed siebie,  rzuciwszy przez ramię zdawkową informację, że obiad zjedzą w ośrodku, bo przecież po takim wysiłku nie opłaca się wcześnie wracać. Faktycznie, przyszli z powrotem przed  dziewiętnastą. Po położeniu do łóżek młodszego potomstwa otumanionego słońcem, wodą i leśnym powietrzem, Martyna z Paulą i najstarszą Karoliną zrobiły się na bóstwa i ostentacyjnie, nie zapraszając lekko tym faktem zdumionego Maćka, udały się do ośrodka na seans filmowy,  o którym informację przeczytały w kawiarni. Film wcale nie był tym, o którym marzyły, ale babska perfidia nie zna granic. W jedną stronę poszły błotnistą  ścieżką nad jeziorem, co równało się skróceniu dystansu kosztem finalnego mycia butów i w sumie się opłacało. Zachodzące słońce oświetlało gładką jak lustro taflę wody. Było spokojnie, romantycznie, pięknie. Nawet zatrzymały się kilka razy, urzeczone jakimś niebywałym widokiem. 
       Czar prysnął w drodze powrotnej. Seans skończył się grubo po dziesiątej, a panie postanowiły jeszcze wypić pożegnalną kawkę w barku na brzegu. Barman miło zagadywał, czas płynął niepostrzeżenie, lampy oświetlały okolicę, dając mylne wrażenie, że ciągle jest całkiem jasno.  Jednak wylot ścieżki, którą przyszły, okazał się jakąś straszliwą czarną dziurą. Żadna nie przejawiała chęci zanurzenia się w jej wnętrzu, tym bardziej, że nikomu nie przyszło do głowy zaopatrzyć się w latarkę. Postanowiły wracać drogą okrężną, przez las.
       Pierwszą przeszkodę stanowiła brama zamknięta na cztery spusty na noc. Nie wiadomo było, do kogo się zwrócić z prośbą o otwarcie. Pokonały przeszkodę wierzchem, co w krótkich wąskich spódniczkach i sandałkach na obcasach było nie lada wyczynem. Tylko Martyna rozerwała rękaw bluzki o ostry szpikulec wieńczący wrota. Początek trasy wydawał się fraszką – prosta ubita droga wyraźnie widoczna w jasnej smudze światła dwu potężnych jarzeniówek zainstalowanych przy wejściu. Raźno ruszyły do przodu, dodając sobie otuchy dowcipnymi opowieściami o duchach.  Po dwustu metrach droga skrzyżowała się z głównym traktem – czarnym, ponurym i absolutnie nieprzyjaznym, ale jedynym wiodącym do celu. Nie było rady. 
       Szły, noga za nogą, ze wzrokiem skierowanym do góry, bo tylko jaśniejszy paseczek nieba pomiędzy drzewami wyznaczał kierunek. Każdy szmer, nawet dźwięk własnych kroków, wywoływał strach, początkowo skrzętnie ukrywany przed innymi, potem coraz bardziej dostrzegalny. Paula przypomniała sobie, że podczas pierwszego spaceru widziała w okolicy ślady dzików. Czy dziki żerują w nocy? Nikt tego nie wiedział, ale intuicja podpowiedziała im, że dzikie zwierzęta na ogół boją się hałasu. Zaczęły więc śpiewać solo i w tercecie, pohukiwać, gwizdać i wydawać różne najdziwniejsze odgłosy. Martyna rzuciła luźną uwagę, że samotne kobiety w lesie to łakomy kąsek dla wszelkiej maści zboczeńców. Paula natychmiast wpadła na pomysł, żeby zasugerować potencjalnym napastnikom, że wbrew pozorom nie  są same, bo tylko dla kaprysu wysforowały się do przodu, ale tuż za nimi idą ich mężczyźni - wszyscy jak jeden chłopy na schwał, silni, sprawni, posiadacze czarnych pasów w karate oraz szybkostrzelnej broni palnej. Śpiewy zamieniły się w okrzyki: „Andrzej, Jarek, Waldek, pospieszcie się! Chodźcie z tym pistoletem, bo tu się coś rusza w krzakach!”  
       Takie i coraz durniejsze teksty nie tyle zniechęciły do ataku krwiożercze bestie zwierzęce i ludzkie, ile dodały odwagi bliskim paniki niewiastom. Około drugiej w nocy dotarły do pierwszych obejść wsi, jak łatwo się domyślić – głęboko uśpionej, oprócz czujnych czworonogów, których jazgotliwe zawodzenie towarzyszyło im do końca wędrówki. W centrum wioski musiały się jeszcze opędzić od stada psów większych i mniejszych, które obskoczyło je znienacka, omal nie doprowadzając do apopleksji. 
       Skromniutki pensjonat wydał im się ósmym cudem świata. Usiadły na ławce przed budynkiem i wreszcie dały upust nerwom. Kozłem ofiarnym stał się naturalnie Maciek. To przez tego nieczułego drania przeleciały nocą  pięć kilometrów przez dziką dżunglę rojącą się od gwałcicieli, seryjnych morderców i drapieżników, które o mało nie  rozszarpały ich na strzępy.
– Jak mogłaś wytrzymać tyle lat z takim egoistą?  – wydziwiała Paula, gasząc w połowie wypalonego papierosa i zapalając drugiego. – Przecież on cię ewidentnie lekceważy, ma za nic. Pozwolić żonie wracać samotnie nocą przez las, nie podwieźć na plażę, tylko narażać na dźwiganie leżaka, no słów nie mam!
– Wiesz co? – podkręcona przez koleżankę Martyna aż poderwała się z ławki. – Jak jutro nie będzie chciał nam pomóc, ja po prostu rezygnuję z tych wczasów. Pieprzę taki układ! Wracam do Markowa. A on niech tu się użera z dzieciakami i tłumaczy przed własną matką. Cholera, mogłam wyjść za mąż za Witka? To był prawdziwy dżentelmen, na pewno by mnie lepiej traktował.
        Wspomnienia o Witku zajęły im kolejne pół godziny. Paula z ciekawością wypytywała o szczegóły, tym bardziej, że w międzyczasie Karolina poszła spać. Były narzeczony Martyny urósł w oczach oburzonych kobiet do rangi  rycerza bez skazy, szlachetnego obrońcy białogłów, obiektu pożądania piękniejszej połowy ludzkości, chociaż przecież niegdyś bez większego żalu wymieniła go na Maćka. Jakim byłby mężem? Na pewno lepszym! Wszyscy byli i niedoszli są przecież ideałami.
    Jednak zaistniałe wydarzenia uwieńczone gorącą dyskusją pod uchylonym oknem kuchni przyniosły nieoczekiwane efekty. Nazajutrz Maciek sam z siebie zaproponował, że zawiezie wszystkich na plażę, chociaż musiał zrobić aż dwa kursy w jedną stronę. Do końca pobytu robił za kierowcę i tragarza, nie marudził, nie wydziwiał, był zadziwiająco uprzejmy, nadskakujący nawet. Korzyści odniósł niewspółmiernie wysokie, bo wdzięczny babiniec nie ustawał w wysiłkach, aby dać mu satysfakcję przynajmniej kulinarną: od rydzów pieczonych na blasze, poprzez wymyślne sałatki, mięsa i zupy, do ciast z jagodami, serników i innych delicji.  Zanim zdążył spojrzeć w stronę czajnika, już parowała przed nim wonna kawa. Mało brakowało, a któraś zaoferowałaby trzymanie mu gazety i przewracanie stron. Musiał się czuć jak sułtan w haremie i to stanowisko wyraźnie go satysfakcjonowało. 
     Ale zdecydowanie większy pożytek odniósł ze zdobytej tutaj i bardzo przydatnej wszystkim mężczyznom wiedzy, że z kobietami opłaca się żyć w przyjaźni.
         






czwartek, 25 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ VII: Bracia mniejsi



      Kiedy Martyna wyobrażała sobie swój przyszły dom, zawsze widziała w nim mnóstwo rozmaitych zwierząt.  Jej dzieciństwu towarzyszyły psy, koty, kawki, jeże i inna podrzucona, porzucona i odrzucona biedota. Domownicy nauczyli się chodzić z oczami wbitymi w podłoże, bo pod nogami stale się pętało coś dwu-, trzy- lub czworonożnego, a i gatunki beznożne też się czasem zdarzały.
      W Markowie warunki sprzyjały hodowli, nawet obfitej i różnorodnej, toteż  wieczorne rozmowy małżonków coraz częściej zaczęły schodzić na kwestie, co i kiedy wreszcie się do nich wprowadzi. Maciek, osobnik o rozwiniętym zmyśle estetycznym, optował za jakimś rasowym psem, najlepiej takim, który by się komponował z długim płaszczem i kapeluszem. Dog na przykład albo chart afgański byłby w sam raz, gdyby nie zawrotna cena rasowego szczeniaka. Pod rozwagę brali również kota perskiego, bo poznali kiedyś osobiście przedstawiciela tej rasy, który bardzo im przypadł do gustu. Nazywał się Lotos i okoliczne psy na wszelki wypadek omijały go szerokim łukiem, pełne respektu dla rozmiarów rozwichrzonego futra oraz groźnego wyrazu płaskiej kociej mordy.
      Jednak życie najlepiej weryfikuje wszelkie marzenia. W ostateczności z braku środków  zdecydowali się zaadoptować bezdomnego kota dachowego, pod warunkiem wszakże, że będzie  czarny jak rządowa lancia.  Okazja trafiła się szybko, bo mieszkająca po drugiej stronie Gdańska znajoma dokarmiała charytatywnie wszystkie bezpańskie koty w gminie. Pojechali do niej w ciemno, licząc na to, że wśród kilkudziesięciu egzemplarzy musi się znaleźć i czarny. Aby dokonać wstępnej  selekcji, trzeba było zwołać całe pogłowie. Na ciche „kici, kici” ze wszystkich stron zaczęły wyłazić koty różnej maści, wielkości, płci i kondycji fizycznej. Było ich chyba ze trzydzieści, w tym co najmniej połowa brzemienna, niektóre dzikie, inne oswojone. Wzruszeni niedolą kobiety, która trzecią część skromnej pensji przeznaczała na pasztetową dla siebie i swego stada, zdecydowali się uszczuplić jej menażerię o parkę kociąt z jednego miotu, które w koszyczku zawieźli do domu.
       Stworzenia te były całkowicie dzikie i pierwszy kontakt z nimi Martyna przypłaciła jedenastoma dziurami w lewej dłoni. Wypuszczone na wolność w kuchni, natychmiast wlazły za lodówkę. Przesiedziały tam pełne dwie doby. Andrzejewscy byli już prawie pewni,  że zamiast żywych stworzeń rodzina wzbogaci się o dwie gustowne skórki. Jednak  kociaki, jak gdyby nigdy nic, wylazły na środek kuchni i zademonstrowały mruczenie łudząco podobne do tego, jakie wydawała z siebie lodówka. Oswoiły się same poprzez kontakt ze sprzętem AGD, co należałoby opatentować jako nowy rodzaj tresury. Śmiało podeszły do swoich misek, a potem zaległy na kolanach właścicieli, które to kolana od tej pory postanowiły traktować jako osobiste miejsca do spania.
      Najbliższy tydzień Martyna poświęciła głównie odzwyczajaniu małych diabląt  od włażenia do małżeńskiego łoża po nagich plecach Maćka. Robiła to jednak bez nadmiernego zaangażowania, gdyż  to on kiedyś wygrał  batalię o miejsce z brzegu i jakaś kara mu się należała.
      Parka kociąt rosła zdrowo, żarła jak smoki i, ma się rozumieć, rozrabiała od rana do wieczora. Gdyby ktoś chciał podliczyć straty wynikające z działalności rozrywkowej futrzaków, te wszystkie porwane firanki, stłuczone wazony i doniczki, pęknięty zlew, poharatane szafki kuchenne służące do ostrzenia pazurów, tapicerkę zamienioną w strzępy skłębionych nitek – ech, prawdopodobnie mogliby za tę kwotę nabyć rasowego konia i wystawiać go na wyścigach, ku uciesze gawiedzi i pożytkowi ekonomicznemu własnej rodziny.
       Zainspirowani mrocznym przebojem Maanamu „Elektrospiro kontra Zanzara”, czarną koteczkę nazwali imieniem królowej nocy. Pręgowany kocurek  miał nosić dumne imię Elektrospiro, ale wkrótce został pospolitym Zenkiem.
       Zanzara, jak każda samica, była o wiele zaradniejsza życiowo i chociaż na ogół nie opuszczała mieszkania, potrafiła zatroszczyć się sama np. o swoje wyżywienie, wskakując bezpośrednio do talerza z zupą pomidorową, którą pasjami uwielbiała, albo do lodówki, gdy tylko ta została otwarta.
       Zenon w domu zachowywał się jak stuprocentowy mężczyzna – nie miał pojęcia, gdzie co leży i korzystał jedynie z tego, co zostało mu podsunięte pod pysk. Za to szybko poczuł zew wolności i większość czasu spędzał na dworze, do domu przychodząc w celu wyspania się i napełnienia żołądka.  Wkrótce stał się  samozwańczym królem podwórka i okolicy. Wszystkich przedstawicieli rodu Andrzejewskich  kocur traktował łaskawie, by nie rzec: ze wstydliwą miłością i ostentacyjnym szacunkiem. Podchodził wyraźnie spragniony pieszczot, ale odsuwał się zażenowany natychmiast po ich otrzymaniu. Reagował jak dobrze wytresowany pies, bez ociągania wykonując polecenia. Zawsze towarzyszył dzieciom w zabawach plenerowych, a wystający z trawy jego ogon, z załamaną na znak zadowolenia końcówką, przypominał peryskop przesuwający się wśród zielonych fal.  Gdy jednak na podwórku pojawiał się ktoś obcy – Zenek zmieniał się w bengalskiego tygrysa, a jego nastroszona kita łudząco przypominała sporych rozmiarów szczotkę do mycia butelek.
      Kiedyś Andrzejewskim trafiły się wczasy nad jeziorem w okolicach Olsztyna zasponsorowane z litości przez rodziców Maćka, którzy nie mogli odżałować, że ich jedynak nie ożenił się bogato, a połowica nie zapewnia mu wypoczynku na australijskiej rafie. Młodzi byli podówczas niewydolni finansowo, jako że wszystkie rodzinne oszczędności poszły na dziesięcioletni samochód marki zastava, nazwany pieszczotliwie „Babcią”. Kociaki były jeszcze na tyle małe, że zostawienie ich samych nie wchodziło w grę. Wyładowana po brzegi „Babcia” dzielnie pokonywała 200-kilometrową trasę, dzieci, zachwycone jazdą i nieobciążone genetycznie chorobą lokomocyjną, nie sprawiały najmniejszego kłopotu. Maciek, wzorem innych świeżo upieczonych kierowców,  wystawił lewy łokieć za okno, dłonie oparł o kolana a kciukami mocno i, jego zdaniem, bezpiecznie trzymał kierownicę, pogwizdując beztrosko i dowcipkując, szczególnie na mało uczęszczanych odcinkach.  Sielankę co jakiś czas przerywały koty wiezione luzem, zwłaszcza Zenon, który histerycznie reagował na nadjeżdżające auta i z sobie tylko wiadomych przyczyn trwał w przekonaniu, że jedynie Maciek może go przed nimi ocalić. Z piskiem ładował się pod jego stopy, a przyciśnięty akurat używanym pedałem sprzęgła, gazu czy hamulca, wskakiwał w panice na plecy kierowcy, skąd musiała go zdejmować Martyna. Puszczała go, kiedy orał jej pazurami skórę, bo znów wyimaginował sobie jakieś niebezpieczeństwo, i cała polka zaczynała się od nowa. Zanzara z kolei ze stoickim spokojem wygrzewała się wparta całym ciałem w przednią szybę naprzeciwko kierowcy i w zasadzie nie przeszkadzała prowadzić, o ile nie weźmie się pod uwagę konsekwentnych i usilnych prób złapania uruchomionych kilkakrotnie wycieraczek. Nikt z pasażerów, włączywszy osoby dorosłe, inteligentne i po studiach, nie wpadł wtedy na pomysł, że koty należy przewozić w koszyku lub klatce. Na szczęście nic się nie stało, ale widocznie Pan Bóg lubi głupich. 
       Gdy kocięta osiągnęły wiek około roku, samiczka zaczęła któregoś dnia zdradzać objawy obłąkania, turlając się po podłodze i wydając z siebie szatańskie odgłosy, rodem wypisz, wymaluj z „Egzorcysty”. Zdenerwowana Martyna odizolowała zwierzaka w łazience po czym kurcgalopkiem poleciała do telefonu, żeby powiadomić weterynarza o przypadku ostrej wścieklizny.
- Panie doktorze - łkała w słuchawkę – czy to jest uleczalne? My jesteśmy bardzo do niej przywiązani.
- Jak najbardziej - wyjaśnił z powagą doktor, po czym zarechotał obleśnie i dokończył  – z tym, że ja tu niewiele mogę. Najlepiej wyleczy ją jakiś kocur.
      W tydzień później, jadąc okazją do pobliskiego miasteczka, bowiem rodzinny samochód użytkował głównie Maciek, Martyna skorzystała z uprzejmości nieznanego kierowcy. Po drodze uraczył ją anegdotą o pewnej durnowatej paniusi, która chciała wzywać pogotowie do kotki z cieczką. Był to ów weterynarz. Zapewne po raz pierwszy w życiu zetknął się z podobnym ewenementem i opowiadał o tym każdej napotkanej osobie. Ze zwykłej zawiści Martyna nie przyznała się do autorstwa telefonu w sprawie kotki, bo dałaby mu niezły materiał do kolejnej anegdoty.
      Uspokojona rodzina rozpoczęła wnikliwą obserwację życia płciowego kotów. Każdy obecny akurat  w domu uważał za swój obowiązek przekazywać pozostałym własne cenne uwagi w tym zakresie. A było co opisywać. Zazwyczaj słodka i łagodna koteczka z dzikim rzężeniem przemieszczała się po kuchni, przewracając taborety i ryjąc pazurami deski. Z wysokości stołu przyglądał się temu zdumiony Zenon, siedząc absolutnie nieruchomo i tylko wodząc wytrzeszczonymi ślepiami za oszalałą siostrą. Po dwóch dobach niezawodny instynkt podpowiedział kocurowi, że on również powinien mieć swój udział w harcach towarzyszki. Początkowo ograniczył się do przełożenia tylnej łapy przez grzbiet Zanzary i tak trwał jakiś czas, mimo wyraźnego zawodu  malującego się na jej pysku. Po kilku godzinach instynkt podpowiedział mu następny krok i Zenek  zdecydowanie  chwycił zębami za skórę na głowie potencjalnej partnerki. Tak minęły następne godziny. Paweł zaczął już wątpić w powodzenie akcji, zarzucając rodzicom przy okazji, że sprowadzili pod dach kota idiotę albo impotenta i wyrażając serdeczne współczucie cierpiącej niewolnicy seksu. Jednak natura, choć niespiesznie, wzięła górę nad filozoficznym usposobieniem Zenona. W końcu błyskawicznie zrobił to, co trzeba, i tak siedemnaście razy.
       Całe święta wielkanocne przeleżeli na podłodze, żeby nic nie przeoczyć,  a obaj nieletni Andrzejewscy przeszli praktyczny kurs seksuologii stosowanej, przez co nigdy nie usłyszeli od rodzicielki opowieści o motylkach, kwiatkach, ptaszkach i innych wyidealizowanych przykładach życia płciowego.     
         Od tej pory Zanzara, regularnie trzy razy do roku, na wskazanej przez siebie półce odbywała poród w asyście któregoś z domowników, choć wyraźnie preferowała obecność Martyny.  Jakiekolwiek próby uczynienia z porodu odpłatnego spektaklu dla zaproszonych gości spełzały na niczym, bowiem zwierzę potrafiło dowolnie żonglować czasem rozwiązania, opóźniając go nawet do 10 dni, jeżeli warunki były niesprzyjające. Wszystkie kociaki cieszyły się wielkim powodzeniem, gdyż reprezentowały rasę bardzo łowną, długonogą i o wiele większą od istniejącej na tych terenach.  Do każdego miotu ustawiały się kolejki chętnych, a resztę załatwiał Zenon, stając się wkrótce w każdej zagrodzie gościem szanowanym jako „kot szkólnej” i pożądanym jako reproduktor, mimo że za swoje usługi pobierał opłatę w postaci jajek, wypijanych prosto spod spłoszonych kokoszek.
        Nota bene w parę lat później Zanzara została tknięta awitaminozą wskutek wydania na świat licznego potomstwa. Tym razem podejrzenie o wściekliznę było o tyle uzasadnione, że zwierzę siedziało ponuro w kącie nic nie jedząc, za to śliniąc się obficie. Jeden z rolników, oderwany od sieczkarni podłym, ale usprawiedliwionym sytuacją szantażem: „No wie pan, dziecko za mocne z polskiego nie jest”,  dowiózł je do  wiejskiej lecznicy, gdzie na sam widok wiklinowego kosza z pokrywką rejestratorka ze słowami:
- Lekarz jest w terenie, ale ja ściągnę tego, co zszedł z nocy! -   galopem pognała po schodach, krzycząc:
- Panie doktorze, z kotem przyszli!
     Następnie Martynę wprowadzono do sali wielkości krytej ujeżdżalni, gdzie na rogu monstrualnego kamiennego ołtarza, przeznaczonego do robienia operacji krowom i koniom, Zanzara została poddana rutynowym zabiegom typu: mierzenie temperatury w odbycie, zaglądanie w oczy, zastrzyk witaminowy itp. Młody lekarz wykonywał swoje obowiązki chętnie, by nie rzec - z zapałem, miał jednak bardzo dziwną minę i co chwila obrzucał bacznym spojrzeniem właścicielkę zwierzęcia. Początkowo przyszło jej nawet na myśl, że wzbudziła w nim nagłe pożądanie, co prawda niczym nieuzasadnione, gdyż  wyleciała z domu w starym wyciągniętym dresie i rozdeptanych kapciach, a fryzura też pozostawiała sporo do życzenia. Dopiero zapewniona o bezpieczeństwie kotki zaczęła myśleć logicznie i wtedy skojarzyła, że znajduje się w t e j  l e c z n i c y, do której niegdyś zadzwoniła. Ponieważ przeciętny Kaszub leczenie kota traktuje jak wielkomiejską fanaberię, tacy pacjenci trafiają się wiejskim weterynarzom jak budka z lodami na środku Sahary. Nie wiadomo tylko, czy w tym przypadku stanowiły odskocznię od codziennych kontaktów z trzodą chlewną i bydłem, czy też młody weterynarz mało nóg nie połamał na stromych schodach, chcąc zobaczyć prawdopodobną bohaterkę anegdoty, którą jego starszy kolega być może dalej rozpowszechniał. Co by to jednak nie było, nigdy jeszcze i w żadnej lecznicy Martyna nie została obsłużona w takim tempie i z  taką starannością.   
          Kocury rozpanoszyły się w domu, polegując na kanapach, fotelach oraz telewizorze, z którego miały doskonały widok na karmnik dla ptaków. Ich ogony jak wycieraczki samochodowe przesuwały się po ekranie w prawo i lewo, co praktycznie uniemożliwiało śledzenie akcji filmu. Raz tylko na ponad dwa miesiące zostały zdetronizowane przez niejaką Mizię – śliczną białą koteczkę w zaawansowanej ciąży, która z niewiadomych powodów wybrała na miejsce porodu i połogu właśnie mieszkanie Andrzejewskich. Słodka, przymilna, nieśmiała i skromna, po wydaniu na świat jedynego potomka zamieniła się w Walkirię. W obronie gniazda atakowała z furią wszystko, co poruszało się na czterech kończynach.  Sąsiedzi, klnąc w żywy kamień właścicieli potwora, musieli codziennie WNOSIĆ do domu swojego owczarka podhalańskiego, bo wył jak potępieniec na dworze, a na korytarz bał się wejść samodzielnie. Zenon i Zanzara na czas pobytu Mizi zamieszkały w łazience pod wanną, gdyż tylko tam dawała im względny spokój. Sytuacja ustabilizowała się dopiero, kiedy znaleźli dla kotki dom u pobliskiego hodowcy brojlerów.  
           Futrzaki Andrzejewskich odzyskały wreszcie swobodę poruszania się po domu i okolicy, a wspólna izolacja zbliżyła je do siebie tak bardzo, że przez pewien moment, absolutnie niezgodnie z kocim charakterem, zaczęły działać wspólnie, wykazując się zresztą niezwykłą skutecznością. Wymiernym efektem tegoż było zagryzienie żywego karpia, przetransportowanego przez nie wcześniej z wanny pełnej wody pod stół do kuchni. Otrząsnąwszy się po pierwszym szoku, Martyna właściwie była im wdzięczna, gdyż czynność ogłuszania ryby nie należała z pewnością do jej ulubionych zajęć. Za to koty nabrały wielkiego poczucia własnej wartości. Od tej pory uznały, że ich właściciele to stworzenia może i sympatyczne, ale też dupy wołowe niezdolne się same wyżywić, więc na wycieraczce zostawiały im często prowiant w postaci starannie ułożonych zwłok myszy, nornic, a raz nawet trafił się spory szczur. Informacji o kolejnej dostawie artykułów spożywczych dostarczał dziki wrzask sąsiadki, która, mijając drzwi Andrzejewskich, dała w ten sposób  upust swojemu panicznemu lękowi przed gryzoniami, nawet martwymi.
          Z kwestiami porządkowo-higienicznymi dotyczącymi zwierząt nigdy nie było większego problemu. Zanzara natychmiast nauczyła się korzystać z kuwety, a Zenon załatwiał sprawy "na mieście". Czasem miewał jednak kilkudniowe okresy domowe, kiedy odsypiał swoją aktywność i najadał się na zapas. Długo to trwało, zanim Martyna się zorientowała, że przecież z kuwety kocicy nie korzysta, więc gdzie?! Drobiazgowe śledztwo nic nie dało - ani widu, ani smrodu. Jak zawsze pomógł przypadek. Wszedłszy do łazienki, zastała kocura w wannie. Jego charakterystyczna mina i wdzięcznie wygięty ogon nie budziły najmniejszych wątpliwości. Celował dokladnie w wąski otwór wylotowy, starego typu, bo pozbawiony kratki. Robił to najwidoczniej nie pierwszy raz. A fuj! Kobieta chwyciła Zenka za kark, przerywając mu intymną czynność. Za parę minut jednak zastała go tam znowu, ale tym razem na jej widok sam uciekł. Zadowolona ze skutków tresury udała się po chwili do pokoju, gdzie kot przywitał ją dumnie, ocierając się o nogi i dopraszając pochwały. W tym samym momencie poczuła duszący odór kociej kupy i to skąd? Z łóżeczka Michała!  Zdumiony Zenek wyfrunął z miaukiem za drzwi, a ona zajęła się zmienianiem pościeli dziecka.  Dalej śmierdziało... Co jest? Aha, Michał też... Czyli kocia logika była prosta: skoro nie można załatwiać się w tamtym pomieszczeniu, a na dwór nie wystawili, to trzeba poszukać drugiej ubikacji. 
          Oczywiście, mieli i psy, choć ich obecność nie była aż tak absorbująca. Wielką płowowłosą Sunię-przybłędę i pięknego kudłatego kundelka Toto, którego sierść wyglądała jak po trójkolorowym balejażu  w salonie fryzjerskim dobrej marki.  Niestety, na tym kończyła się jego klasa, bowiem żadne metody treserskie nie były w stanie nauczyć go właściwego zachowania się w pomieszczeniu.  Skoczny jak pchła, potrafił w sekundę znaleźć się na stole i zjeść wszystko, co tam zastał, z kaktusem włącznie. Metabolizm miał przy tym równie błyskawiczny i folgował sobie dokładnie tam, gdzie akurat przebywał, zupełnie się nie przejmując konsekwencjami. Respekt  czuł jedynie przed Sunią, która od czasu do czasu dyscyplinowała go ostro i głośno, nie czyniąc mu przy tym żadnej szkody fizycznej.     
       Sunia była ucieleśnieniem marzeń o mądrym i wiernym czworonogu. Bez żadnej tresury w ciągu kilku dni połapała się w swoich nowych prawach i obowiązkach, z których wywiązywała się bez zarzutu.   Początkowo, niepewna jutra, kradła artykuły spożywcze z wprawą godną najwyższego podziwu. Umiała wynieść z kuchni płaski talerz z surowymi żółtkami, nie roniąc po drodze ani odrobiny. Kiedy jednak  poczuła się „na swoim” i przekonała, że jej miska napełnia się regularnie rano i wieczorem, była w stanie, zaśliniona po pas, przypilnować surowej karkówki przed nieposkromionym łakomstwem Tota. Niestety, oba psy zdechły w męczarniach otrute, jak pięćdziesiąt innych we wsi, przez jednego z mieszkańców - idiotę o sadystycznych upodobaniach.
        Mieszkańcami domu, jeszcze przed kotami, były też papużki faliste: Ptyś i Balbina. Pierwszy samiec zmarł tragicznie po spożyciu teoretycznie zdrowej i pełnej witamin sałaty, zakupionej w gdańskim warzywniaku. W przekonaniu, że Balbina nie przeżyje rozłąki z partnerem, za pożyczone pieniądze natychmiast nabyli jej Ptysia II. Ptaszek okazał się młody i niedoświadczony seksualnie, ale dostarczył wszystkim solidnej rozrywki, wisząc na drążku głową na dół i wykonując różne dziwaczne ewolucje. Najzabawniejsze było to, że kompletnie nie umiał fruwać, co nie przeszkadzało mu zupełnie w kolejnych desperackich próbach opuszczania klatki, stojącej jakieś dwa metry nad podłogą. Co wieczór, kiedy po uśpieniu dzieci Andrzejewscy celebrowali  w kuchni swoją wieczorną kawkę, słyszeli z pokoju najpierw stłumione „frrrrrr”, potem dość głośne „dup!”  i w drzwiach pojawiali się  ich współlokatorzy – jeden lecąc, a drugi na piechotę. Po odbyciu półgodzinnej wizyty towarzyskiej ptaki powracały do klatki, przy czym Ptysia  trzeba było umieścić w niej ręcznie.
            Tak, to były mądre stworzenia, o wiele mądrzejsze od kanarka nazwanego przez Martynę przewrotnie - Fiodor Szalapin. Ofiarowała go Maćkowi na imieniny znajoma. Jak się później okazało, nie był to gest sympatii, ale raczej wendetty, bo w obecności ptaka nie sposób było prowadzić życia towarzyskiego, nawet w formie szczątkowej. Gdy ktokolwiek wydawał bowiem z siebie jakikolwiek dźwięk, Fiodor natychmiast zaczynał śpiewać, a czynił to z wielkim zapałem i przeraźliwie głośno. Na początku wszyscy domownicy byli zachwyceni talentem ptaszka, ale wkrótce coraz częściej dały się słyszeć okrzyki: - Zamknij się! -  Jazgotliwy ptasior został zesłany do kuchni, jednak nie przebywał tam zbyt długo, gdyż zastosował wobec rodziny szantaż emocjonalny, mianowicie zaprzestał koncertów, ale zaczął sobie ostentacyjnie wydzierać upierzenie. Kiedy wyglądał już jak kondor, na mocy amnestii wrócił na salony, gdzie przez ładnych kilka lat „umilał” wszystkim życie już nie śpiewem, ale wysokim, wyjątkowo nieprzyjemnym piskiem, a w małych oczkach miał przy tym wyraz złośliwej satysfakcji. Zginął tragicznie zabity własną niekonsekwencją. Poczęstowany kawałkiem awokado, już po pierwszym kęsie w sposób widoczny wyraził swój negatywny stosunek do owocu, wycierając dziób o klatkę i trzęsąc się z obrzydzenia. Zanim Martyna zabrała mu nietrafiony smakołyk, spróbował go ponownie z identycznym efektem i nie zaprzestał tych masochistycznych praktyk aż do ostatniego okruszka. Następnego dnia leżał z nóżkami do góry, stanowiąc  tragiczny przykład śmierci z bezsensownego obżarstwa.
       Na króciutko zagościła w Markowie morska świnka Helmut, nazwana tak przez niezwykłe podobieństwo do pewnego znanego niemieckiego polityka. Oswojona jak pies, na dźwięk otwieranej lodówki przynosiła do kuchni zakrętkę od słoika i ustawiała się słupka w oczekiwaniu na ulubione mleczko. Miała niezwykle waleczne serce, więc potrafiła użreć w nos dobermana, który niebacznie wsadził go między metalowe pręty jej klatki. Siły witalne i męstwo zawdzięczała zapewne ogromnemu apetytowi. Przez noc potrafiła wrąbać wielki foliowy wór sianka alpejskiego (brutto!) pozostawiony nieopatrznie w zasięgu jej ruchliwego pyszczka.
       Długo by wymieniać wszystkich „mniejszych braci” rodziny Andrzejewskich. Ale wokół też roiło się od rozmaitej żywioły umilającej trochę senną wiejską egzystencję. Weźmy choćby taką rogaciznę. Pasła się karnie na zielonych łąkach, nie zwracając szczególnej uwagi na przechodzących rolników. Jakimś cudem bydlątka wyczuwały jednak paniczny lęk Martyny i kiedy tylko zobaczyły ją na horyzoncie, natychmiast kłusowały w jej stronę, prawdopodobnie tylko po to, aby się przywitać. Miejscowi niejednokrotnie mieli niezły ubaw, obserwując poważną pracownicę oświaty, jak z zadartą spódnicą przedziera się przez przydrożne rowy i chaszcze,  żeby nabrać odpowiedniego dystansu do stojącej spokojnie koło ścieżki  i nieco zaskoczonej jej zachowaniem krowy. 
       Podobnie niechętny stosunek Martyna miała do gęsi, zwłaszcza gąsiorów, które z wyjątkowo złośliwą konsekwencją ścigały ją po szkolnym dziedzińcu.  Żadne  rady typu: „stanąć i tupnąć” nie dawały zamierzonych efektów. Kiedyś przesiedziała kilka godzin w drewnianym wychodku, bo pierzaste bestie urządziły sobie piknik pod drzwiami z serduszkiem. Innym razem zaskoczony dyrektor zastał ją na płocie odgradzającym szkołę od kościoła, gdyż groźne drapieżniki urządziły zasadzkę zaraz za bramą wejściową, więc musiała dostać się do domu okrężną drogą. Gęsi w kupie stanowiły wielkie wyzwanie, bowiem potoczne określenie "głupia gęś", nijak się ma do rzeczywistości. Ptaki te chodzą wyłącznie stadami, pod przywództwem jednej i wyraźnie porozumiewają się ze sobą. Kiedyś urządziły wiec na środku Markowa. Widok był kosmiczny - tysiące gęsi blokujących drogę wylotową na Gdańsk. Jako że była to wczesna jesień, zapewne ogarnęła je nostalgia za błękitem przestworzy, który wkrótce stanie się udziałem ich dzikich koleżanek. Na samym brzegu usytuował się się gąsior o skłonnościach samobójczych. Podkładał głowę pod kola każdego samochodu daremnie próbującego się przedrzeć przez stado. Poskutkowała dopiero interwencja gospodarzy. Każdy z nich, używając własnych onomatopei, zwabił swoją trzódkę. Niewiarygodne! Gęsi podzieliły się na grupki i gęsiego poszły za gospodarzami, przy czym żadna się nie pomyliła ani nie zgubiła po drodze.
      Okazało się wszakże, że nie wszystkie gęsi to potwory. Któregoś dnia, podczas jej popołudniowej sjesty pod lipą, pojawiło się stadko żółciutkich gęgających kuleczek, przychówek dyrektora Jurka. Umościły się w trawie dookoła kocyka i towarzyszyły Martynie do momentu, kiedy pora już była wracać do domu. Wtedy podniosły puchate dupiny i udały się prosto za nią.  Musiała je odprowadzić do  właściciela, bo już przymierzały się do wspinaczki na pierwsze piętro. Od tej chwili zaczęły traktować ją jak matkę i kiedy tylko wychodziła na podwórko, natychmiast zjawiały się jak spod ziemi i dreptały za nią dokładnie po linii, jaką wytyczały jej kroki. Kiedy podrosły, traktowały Martynę równie przyjaźnie. Ale tylko one.
        Warto by  może wrócić na koniec do tematu czworonogów. Otóż znajomi weszli kiedyś w posiadanie młodego owczarka podhalańskiego i zapragnęli  przydzielić mu w charakterze towarzysza - kota, płeć nieistotna, byle był czarny.  Andrzejewscy akurat mieli takiego na stanie, więc wieczorem przywieźli go do nowego domu. Przy okazji zaliczyli kawę, ciasto i trzy robry brydża. Zwierzęta zostały zamknięte w małym korytarzyku, żeby mogły się ze sobą oswoić. Ponieważ nie było słychać żadnych odgłosów,  wszyscy uznali, że przyjaźń została zawarta. Tak też było w istocie. Po otwarciu drzwi zastali niezapomniany widok. Kot mokry, jakby go spod rynny wyjęli, siedział ponuro w kącie, a owczarek, wpatrzony w niego miłośnie, co chwila dawał upust uczuciom, wylizując towarzysza wielkim oślinionym ozorem.  Ta czarno-biała przyjaźń była silna, nierozłączna, a może nawet toksyczna? Pies tak całkowicie uzależnił się od swojego towarzysza, że go po prostu ubezwłasnowolnił. W domu nie odstępował go na krok, spali na jednym posłaniu (kot na psie), jedli z jednej miski. Na spacerach nosił go w pysku, a gdy kot próbował chodzić swoimi kocimi drogami, wył jak szalony z tęsknoty. Jak widać taka chora miłość zdarza się nie tylko ludziom.
       Zwierzęta są bardzo ważne w naszym życiu, wyznaczają jego etapy, uczą przemijania, przygotowują do  ostatecznych pożegnań, dając w międzyczasie tak wiele radości. Pozornie mało ważne, na pewno mniej niż człowiek, wszak mówi się - to tylko zwierzę. Ale Martyna dziś nie pamięta twarzy i imion ludzi, których kiedyś znała bardzo dobrze, jak przez mgłę kojarzy pewne sytuacje z ich udziałem. Tymczasem każdy jej zwierzak pozostawił po sobie wspomnienie wyraźne i długotrwałe, bez względu na to, ile czasu razem spędzili....


    

niedziela, 21 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ VI: Teściowej opowieść o Natalii Kukulskiej

Natalia Kukulska

 

http://muzyka.wp.pl



         Teściowa Martyny, osoba niezwykle towarzyska, kiedy tylko mogła, to znaczy przynajmniej raz w miesiącu, składała kurtuazyjną kilkudniową wizytę w Markowie. Bawiła wówczas synową nieustającym monologiem, którego obszerne fragmenty ta wkrótce umiała już na pamięć i była w stanie cytować je obudzona gwałtownie w środku nocy.   
      Starsza pani Andrzejewska na co dzień nie miała na kim ćwiczyć elokwencji, bo teść  w domu wyłącznie jadł albo spał, wszelkie próby nawiązania kontaktu werbalnego zbywając stanowczym: „A będziesz ty cicho!”. W Markowie zdana była jedynie na zainteresowanie synowej, ewentualnie wnuków, jako że Maciek, od razu po wypiciu powitalnej kawy z rodzicielką, zaczynał nagle harować na cztery zmiany i na łonie familii zjawiał  się  z rzadka, o ile w ogóle. Fakt ten z kolei wpływał ujemnie na stosunki teściowa - synowa, bowiem ta pierwsza uważała, że wymagania ekonomiczne tej drugiej wpędzą jej dziecko do grobu. Co wieczór, gdy samotnie zasiadały do kolacji,  powtarzała monotonnie: - No kto to widział tyle pracować, żaden organizm tego nie wytrzyma, na co wam tyle pieniędzy? Przecież człowiek musi odpocząć, co on, maszyna jakaś?  
       Martyna próbowała na ten czas wyłączyć myślenie i z krowio-obojętną miną żuła dary boże, przed oczyma mając rozliczne wizje małżonka: na brydżyku u kumpla, na raucie zakładowym, na randce z główną księgową, nawet na kursie tańca towarzyskiego - tylko nie w pracy. Ponieważ jednak odebrała staranne wychowanie, prędzej umarłaby w mękach, niż wywaliła teściowej ponurą prawdę, iż jej potomek zacznie regularnie nocować w domu z chwilą wyjazdu z niego mamusi, której zbyt długa obecność doprowadzała go do szału.
       Razu jednego teściowa objawiła się z zupełnie innej strony i Martyna  ze zdumieniem odkryła, że to, co uważała za  jej wady, w odpowiednich okolicznościach może stać się zestawem niebanalnych zalet. Było to już w czasach, gdy Maciek zaczął się szybko wspinać po szczeblach kariery zawodowej, a swoje małżeństwo traktować jako zło konieczne. Wiejska nauczycielka w charakterze żony nie przynosiła mu chluby, o czym pół żartem, pół serio zwykł był informować bliższych i dalszych kolegów.  Pewnego wczesnego popołudnia wpadli znienacka znajomi Maćka, niejakie Parniki (od nazwiska Parniccy), żeby mu niezwłocznie oddać jakieś zawiniątko, podobno niesłychanie ważne. Martyna nigdy za nimi nie przepadała, bo uważała ich za  zwykłych buców wyedukowanych kosztem wyrzeczeń całej wielodzietnej rodziny i wytresowanych jak psy, że nóż w prawej a widelec w lewej. W dodatku uzależnieni zawodowo od Maćka, trzymali mu palec w zadku od poniedziałku do piątku oraz w robocze soboty, pozostałych ludzi mając w głębokiej pogardzie. Od progu wołali, że oni jedynie na chwileczkę, bo się bardzo spieszą, no, ewentualnie tylko mała kawka, to może się w międzyczasie Maciejka doczekają. Gospodyni, przekonana, że wzmiankowany Maciejek wysłał Parników na przeszpiegi w celu ustalenia daty wyjazdu rodzicielki, z bladym uśmiechem zaprosiła ich do środka.
       Teściowa na widok świeżych słuchaczy zaparła drzwi drągiem, rozsiadła się wygodnie na kanapie i bezczelnie wykorzystując swój status starszej pani, której nie wypada się sprzeciwiać, poinformowała zebranych, że nie wypuści ich, dopóki czegoś o sobie nie opowiedzą. Martyna zdumiała się niepomiernie, bo jeszcze nigdy nie widziała jej w roli słuchacza, ale nie straciła przytomności i gdy Balbina z Jerzykiem próbowali wykonać manewr do tyłu,  rzekła, modulując odpowiednio głos i wspomagając się dramatycznym wyrzutem ręki, aby nadać wypowiedzi charakter uroczysty i podniosły, by nie rzec -  patetyczny:
-   Mam zaszczyt przedstawić wam  mamę Maćka!
      Nie poświęcić stosownej uwagi matce szefa, w pojęciu ludzi pokroju „Parników” oznaczało rychłą utratę pracy, a być może nawet bojkot towarzyski i konieczność popełnienia samobójstwa. Usadowieni na niezbyt wygodnych krzesłach rozpoczęli  zatem nieco wymuszoną rozmowę. W pewnym momencie ktoś, nie wiadomo po co i w jakim kontekście, przywołał postać Natalki Kukulskiej, zezowatego wypłosza robiącego podówczas karierę jako piosenkarka dziecięca. Po latach jeszcze niektórym trudno uwierzyć, że dzisiejsza śliczna czarnowłosa Natalia Kukulska i ówczesny pająkowaty chudzielec  w denkach od słoików  na mysiej twarzyczce, to ta sama osoba.
       Teściowa poderwała się na równe nogi, oko jej błysnęło i ryknęła ogłuszająco:
- Natalka Kukulska?  Natalka Kukulska? To ja wam o niej opowiem coś takiego, że z krzeseł pospadacie!!!
      Ton jej głosu, mina, nagłe rumieńce na twarzy zasugerowały zebranym, że zdobyte za chwilę informacje będzie można przekazać służbom specjalnym za kwotę zapewniającą  niezależność finansową do końca życia. Wszyscy wstrzymali oddech, a teściowa opadła na kanapę, umościła się na niej wygodnie, odchrząknęła i zaczęła:
- Trzech braci miałam, ale zginęli tragicznie w obozach koncentracyjnych, jeden w ...
      Monolog płynął, a znieruchomiali goście z gorączkowym wysiłkiem próbowali skojarzyć fakty odległe w czasie i przestrzeni jak Ziemia od Słońca. Raz i drugi rzucili Martynie rozpaczliwe spojrzenie, ale ona przybrała pozę osoby sparaliżowanej szacunkiem dla wieku i mądrości życiowej gawędziarki, podczas gdy jej dusza pławiła się w rozkoszach, gdyż znając sposób prowadzenia narracji, była doskonale zorientowana, co czeka Parników. Dyskretnie przesunęła tarczę zegarka na nadgarstku, aby z obrzydliwą satysfakcją kontrolować upływający czas. 
       Tymczasem teściowa, omówiwszy martyrologię narodu polskiego, niespiesznie przeszła do opowieści o swoich nieutulonych w żalu rodzicach pochowanych trzydzieści lat później na cmentarzu w Warszawie. Kwestię ich pracy zawodowej oraz stanu majątkowego potraktowała, ku rozczarowaniu synowej, po macoszemu, albowiem zajęło jej to zaledwie dwadzieścia minut. Następnie dość szczegółowo opisała jakieś pół kilometra kwadratowego cmentarza wokół grobu rodziców, a także krótko przypomniała obchody Święta Zmarłych w ostatnim dziesięcioleciu, koncentrując się głównie na tym, kto przybył na groby, jak był ubrany oraz  jakie kwiaty i znicze przyniósł. Skrytykowała przy tym bezmyślną i grzeszną wręcz rozrzutność tych, którzy zakupili ich więcej niż pięć. Plastyczny opis rodzinnego grobowca Martyna przeczekała w kuchni, szykując gościom pożywną kolację; w końcu jej niechęć do nich nie musiała mieć zaraz skutków śmiertelnych. Gdy wróciła do pokoju, właśnie leciał fragment o kosztach budowy pomnika oraz niesprawiedliwym ich podziale między członków rodziny mających różny w końcu status materialny, o zdzierstwie i nieuczciwości kamieniarza oraz o estetycznych walorach naturalnych mogiłek obłożonych dookoła kamieniem bądź deską a w środku obsadzonych nagietkami (praktycznymi, bo się same wysiewają).
       Kiedy goście byli już najzupełniej przekonani, że starsza pani zgubiła wątek,  ta płynnie przeszła do informacji, że nieopodal grobu jej śp. rodziców spoczywa Anna Jantar, który to fakt we wszystkich praktykujących katolikach z teściową na czele, budzi odrazę, no bo żeby taka leżała obok uczciwych ludzi!  Dalszej części monologu o prowadzeniu się piosenkarki za życia Martyna nie słuchała, zajęta obserwacją twarzy słuchaczy, które po trzech godzinach bolesnego skupienia przybrały nagle wyraz  nieziemskiej ulgi. Nareszcie znaleźli jakiś punkt zaczepienia, prawdopodobnie też zobaczyli w tunelu światełko i duży napis „Finisz”. Poprawili się w fotelach, wytężyli uwagę...  i odsiedzieli kolejne pięćdziesiąt minut, kiedy to snuły się rozważania na temat stosunków towarzyskich teściowej z tajemniczą panią Jadzią, osobą wielce poważaną i wiarygodną, aczkolwiek brzydką, grubą, bez grosza gustu i biustu a w dodatku (co chyba jest logicznym następstwem powyższego?) pozbawioną zainteresowania płci przeciwnej. Jeszcze tylko króciutka, zaledwie kilkunastozdaniowa dygresja o niesprawiedliwości świata, w którym jedni nie mogą znaleźć partnera, a inni, którym Bóg dał wielką urodę i kobiecy czar (jak teściowej w młodości) nie mogą się opędzić od mężczyzn.  Tu nastąpiła demonstracja zdjęcia z dowodu osobistego, na którym widniała ona sama, tylko ze dwie dekady młodsza, z błyskiem w oku, kręconą grzywą oraz uśmiechem numer sześć, i... popłynęła wartko opowieść o kilku nieutulonych w żalu absztyfikantach, którym odmówiła swoich łask, wybierając (ech, czy słusznie?) obecnego małżonka.   
       Dowód z powrotem wylądował w kieszonce torebki. Upłynęła właśnie czwarta godzina monologu, który nieubłaganie zbliżał się do końca. Parniki przełknęli ślinę i zaczęli sprawiać wrażenie osób u progu apopleksji.  Widząc ich znękane oblicza, Martyna przypomniała sobie początek rozmowy i poczuła nagle niezdrową ciekawość, co z tą Natalką?  A teściowa znienacka nabrała powietrza w płuca, pochyliła się do przodu, wpiła wzrokiem w oczy Jerzyka i starannie wymawiając każde słowo, niemal skandując, poinformowała go, iż na grobie matki pojawiła się pewnego dnia Natalka Kukulska i miała takiego zeza, że nie macie pojęcia (!!!), co widziała na własne oczy wzmiankowana pani Jadzia. 
       Słowa te zabrzmiały jednocześnie z wybiciem godziny 22.00. Przez jakieś piętnaście sekund wszyscy siedzieli w kompletnym bezruchu, bo niesłychanie trudne okazało się przyjęcie do wiadomości, że w cztery godziny przelecieli za cudzym tokiem myślenia trzydzieści lat historii najnowszej, by dowiedzieć się tego, o czym mógłby ich poinformować każdy rodzimy posiadacz telewizora dowolnej marki.
       Balbina zachłysnęła się trzecią kawą, Jerzyk podskoczył gwałtownie, rąbnął żonę w plecy i z okrzykiem: - Ależ się zasiedzieliśmy!  - rzucił się do drzwi wyjściowych, wlokąc za sobą charczącą połowicę na bezdechu. Konieczność natychmiastowego przetrawienia tak nieoczekiwanie zdobytych informacji sprawiła, iż  zapomnieli się pożegnać, co zapewne spędzi im sen z powiek na najbliższe trzy miesiące. Martyna widziała przez okno, że idąc do furtki, nie odzywali się do siebie, choć zwykle zaczynali obgadywać gospodarzy natychmiast po zejściu z ich wycieraczki. Pomyślała sobie, że następna niezapowiedziana wizyta „Parników” nie wchodzi w grę, a zapowiedziana - poprzedzona zostanie wizją lokalną dokonaną przez wynajętego w tym celu listonosza albo inkasenta.
       Warto było żyć dla tej chwili. W nocy Martyna nie spała, snując mściwe plany zaproszenia jeszcze paru osób, które, mówiąc oględnie, nie były dla niej miłe. Tak się rozpędziła, że uwzględniła dodatkowe atrakcje typu: poczęstunek w postaci śledzików, słonych paluszków i (a niech tam!) kawioru,  a potem zainscenizowana awaria wodociągu. Niestety, teściowa wkrótce wyjechała, a ponieważ  stosunki z Maćkiem,  mówiąc oględnie, najpierw się poluzowały a potem rozwiązały, dziewczyna nigdy więcej nie miała okazji dysponować tak wyrafinowaną bronią towarzyską.