– Uff! Zasłużyłam na chwilę przerwy – Martyna zlana potem przysiadła
na kuchennym taborecie i zaciągnęła się wonnym carmenem. Słowa te
wypowiedziała do siebie, albowiem w mieszkaniu nie było żywej duszy.
Właśnie skończyła prace konserwatorsko-malarskie, a przy starych oknach
było co robić. Przypomniały jej się złośliwe dowcipy na temat kobiet, z
których każda bez problemu potrafi precyzyjnie pomalować paznokcie obu
rąk, a z prostej futryny robią stalaktyt ociekający strugami farby
olejnej. No cóż, trening czyni mistrza i trzecie malowanie wyszło jej
już całkiem fachowo.
Jak większość mężczyzn na świecie, Maciek oddał duszę swojej pracy
zawodowej, poświęcając jej znacznie więcej czasu, niż faktycznie musiał.
Drugie tyle zajmowało mu dojeżdżanie, bo aby wyeliminować jakąkolwiek
możliwość spóźnienia, zawsze korzystał z autobusu wcześniejszego o co
najmniej dwie godziny. Gdy miał na rano, wychodził z domu o pierwszym
brzasku, gdy na noc – wczesnym popołudniem. Szkolenia mające w
nieodgadnionej przyszłości zapewnić mu awans oraz liczne zebrania załogi
i spotkania z kontrahentami powodowały, że dla rodziny był dostępny dwa
– trzy razy w tygodniu. Nieliczne chwile jej poświęcane uszczuplał
dodatkowo ambitnym samokształceniem, bowiem postanowił posiąść biegłą
znajomość języka angielskiego bez pomocy lektora. Snuł się więc po
domu z coraz to nowym podręcznikiem, mozolnie wkuwając słówka i
zamęczając wszystkich gości, którzy mogli wyszlifować jego akcent.
Martyna, zajęta wyściełaniem swojego gniazdka, przestała właściwie
odczuwać JAKIEKOLWIEK potrzeby związane z posiadaniem małżonka.
Mieszkanie wymagało sporych nakładów, a że większych pieniędzy na
horyzoncie jakoś nie było widać, należało użyć własnej wyobraźni i
środków zastępczych. Wychowana na powieści „Mała księżniczka”, jak jej
bohaterka, Sara, której fantazja potrafiła zamienić zapuszczone poddasze
w elegancki przytulny buduarek, znosiła do kwatery przeróżne gadżety
mające ją ozdobić i uczynić bardziej funkcjonalną.
Meble przywiezione z Gdańska nie załatwiały sprawy. Obojętnie czy
zestawione razem, czy rozdzielone po wszystkich kątach, miały jedną
podstawową cechę – na tej powierzchni nie było ich po prostu widać.
Dokupiona na użytek Pawełka wygodna wojskowa polówka nie poprawiła
ogólnego wizerunku, tym bardziej, że stała we wnęce i nie rzucała się w
oczy. Mieszkanie nadal wyglądało jak opuszczone w pośpiechu przez
poprzednich właścicieli.
Pierwszym zdobycznym meblem stała się staroświecka szafa na książki,
którą dyrektor (o nazwisku!!) Jurek wypożyczył im z magazynu zużytych
sprzętów. Wyglądała jak z filmów o XIX -wiecznej szkole: ciemnowiśniowa,
z mnóstwem półek za oszklonymi drzwiami. W dwa dni później na ogromnym
przepastnym strychu, z którego pozwolono im korzystać, znaleźli piękną
drewnianą ławkę z podnoszonym pulpitem i otworem na kałamarz. Jakby
czekała tam na Pawła, który za miesiąc miał rozpocząć edukację w pierwszej klasie.
Podłoga z wypaczonych od starości desek, świeżo odmalowana, chwilowo
nie potrzebowała żadnego okrycia, a ustawione w każdym możliwym miejscu
słoiki z polnymi kwiatami nadawały wnętrzu nieco cepeliowski charakter.
Ulubionym miejscem Maćka i Martyny stała się jednak kuchnia.
Początkowo wyposażona mniej niż skromnie, miała jednak niepowtarzalny
klimat, ciągnący ich tam wieczorami jak ćmy do lampy. Kiedy otumaniony
świeżym powietrzem Paweł usypiał na swojej polówce, oni rozpalali ogień w
starej westfalce, stawiali na płycie czajnik i opowiadali o minionym
dniu albo po prostu milczeli. Pod oknem na taniutkiej sosnowej komódce
stał dwunastocalowy telewizorek, na stole parowała wonna herbata
podawana „po rosyjsku” z konfiturą na talerzyku. Czasem wypijali po
lampce koniaku, którego smaku Martyna nie cierpiała, ale przewracała w
zachwycie oczami i cmokała językiem z wprawą godną najlepszego kipera,
żeby nie wyjść na prowincjuszkę. Te ciche wieczorne chwile utkwiły w
jej pamięci jako najpiękniejsze. Już nigdy i z niczego się tak nie
cieszyła, jak z tego zwyczajnego spokoju i trzasku ognia pod starą
żeliwną płytą.
W ciągu dnia czuła się jak na wczasach zorganizowanych w archaicznym,
źle wyposażonym ośrodku, oferującym jedynie dach nad głową oraz piękny
krajobraz i zdrowy klimat. Brak kanalizacji doskwierał zwłaszcza przy
zmywaniu i praniu, nie mówiąc o bardziej przyziemnych potrzebach.
Wprawdzie istniała prowizoryczna instalacja doprowadzająca wodę na
piętro, ale każdą wykorzystaną kroplę trzeba było osobiście
wyekspediować na dół. Pomieszczenie zwane łazienką zaopatrzono w kran
wystający z gołej ściany - i to wszystko. Poprzednim lokatorom nie
zależało na luksusie posiadania własnej muszli klozetowej, bowiem
mieszkali tu tylko przelotem. Maciek załatwiał grubsze sprawy w pracy, a
że natura lepiej go dostosowała do prymitywnych warunków, urządzał
wycieczki do sadu, gdzie dmuchając dymem papierosowym w niebo, zraszał w
zadumie gęste zarośla pokrzyw. Martyna trenowała sikanie raz na dobę,
bowiem z podwórkowej, śmierdzącej chlorem sławojki korzystała niechętnie
po tym, jak przeżyła tam oblężenie stada gęsi. Pewnie wkrótce doszłaby
do mistrzowskich wyników, gdyby nie odezwał się w niej instynkt samicy
walczącej o własne młode. Otóż Maciek którejś nocy wyraził oburzenie,
że jego siedmioletni syn nie wychodzi tak jak ojciec do sadu, a nawet
sprawia wrażenie, jakby się bał nawet samego pomysłu takiej eskapady.
– Zwariowałeś, przecież to małe dziecko! Gdzie o tej porze będzie łaził? Sumienia nie masz? – broniła synka matka.
– Na ciamajdę go chowasz, będzie się zawsze wszystkiego bał, jak teraz się nie przełamie! – grzmiał doświadczony ojciec.
– A ty co, Piast Kołodziej? – nie ustępowała Martyna. – Dzieciak
skończył siedem lat i przechodzi pod twoją opiekę? Zamierzasz go teraz
uczyć męskiego rzemiosła? Zaczynamy od sikania w pokrzywy na odległość,
potem może picie piwa na czas? I co jeszcze zaproponujesz?
Inicjację? Facet, mamy XX wiek!
Płomienna przemowa nie na wiele się zdała. Maciek nie dał się
przekonać i osobiście wyprowadził Pawła z domu, wprawdzie tylko pod
drzwi, ale zaspanemu dzieciakowi to wystarczyło w zupełności, gdyż tuż
za ostatnim schodkiem zaczynała się czarna nicość. Wrócił biegiem,
przestraszony, roztrzęsiony, zaryczany. Martyna tego wieczoru nie
dyskutowała z mężem, nawet z nim nie spała, poświęcając się w całości
robieniu z potomka maminsynka. Nazajutrz pojechała do gminy, gdzie,
używając całej posiadanej siły perswazji, wymogła na urzędnikach
obietnicę modernizacji instalacji wodociągowej i to w niewiarygodnie
krótkim terminie. Obiecanki obiecankami, ale realizacja przedsięwzięcia
dokonała się, o dziwo, w ciągu miesiąca, dzięki niespodziewanemu
wstawiennictwu kolegi – redaktora jednej z gdańskich gazet. Kiedyś
odwiedził Martynę w jej nowym lokum a następnie, bez porozumienia z nią,
przedstawił na piśmie prymitywne warunki życia wiejskiej nauczycielki,
szczególną uwagę skupiając na plastycznym opisie drewnianych sławojek z
serduszkiem oraz dołów kloacznych zabezpieczonych prowizorycznie
pozieleniałymi ze starości deskami. Artykuł ten zatytułował „Pół godziny
z Gdańska do XIX wieku”. Dwa dni po ukazaniu się gazety pod szkołę
podjechała ciężarówka wyładowana rurami, kolankami, kształtkami,
bojlerami, sedesami, zlewami, wannami, kranami i innym hydraulicznym
hurtem. Ekipa remontowa działała jak w transie. Po tygodniu woda leciała
nie tylko z dołu do góry, ale i z góry na dół !!! Gdyby wtedy mieli
kamerę, z pewnością utrwaliliby dla potomności dzień pierwszego
skorzystania z wszystkich dobrodziejstw cywilizacji: wanny, umywalki a
przede wszystkim sedesu. Kolejne dni Martyna poświęciła głównie pracom
domowym przy użyciu ciepłej wody. Zmywanie i pranie ręczne sprawiło jej
niewypowiedzianą rozkosz. Sprawdziła się stara mądrość żydowska, że aby
było dobrze, musi najpierw być gorzej niż źle.
Wkrótce za cywilizacją do mieszkania wkroczył wyższy standard życia.
Wykorzystując w ostatnim niemal momencie kredyt dla młodych małżeństw,
wzbogacili się o solidny półkotapczan, modny zestaw wypoczynkowy
„Trapez”, komplet sosnowych mebli kuchennych oraz pralkę automatyczną i
zwykłą – wirnikową „Franię”, na wypadek awarii tej pierwszej.
Wymienionych zakupów nie dokonali oczywiście jednego dnia – trzeba było
odstać swoje w kolejce, choć na wsi zaopatrzenie było znacznie lepsze a
oczekiwanie krótsze niż w mieście.
Obie pralki pojawiły się w domu niemal równo z nowym lokatorem,
Michałem, którego pieluchowe potrzeby były absolutnie priorytetowe. Na
niemowlęcych dupinach królowała wyłącznie tetra i flanela, a białe
sztandary powiewające na sznurach dumnie znaczyły podwórka domostw,
gdzie pojawił się nowy członek rodziny. Pieluchy codziennie prano i
gotowano w celu dezynfekcji, a gorliwe matki jeszcze je prasowały z obu
stron. I tak około pół roku. Pralka automatyczna była wynalazkiem
wszechczasów szczególnie dla wycieńczonych położnic i ich zagonionych
małżonków. Wsadzało się brudne, wyjmowało czyste i prawie suche, to
nic, że czasem trochę poszarpane. Kiedy realizował się dwugodzinny
program gotowania bielizny, można było przechlapać „kolory” we
„Frani”. Luksusy cywilizacyjne, jakich dziś nie sposób zrozumieć!
Jednak państwo zadbało, żeby dobrobyt nie przewrócił im w głowie,
bowiem wkrótce otrzymali pismo, iż mają „na ten tychmiast” spłacić cały
kredyt, gdyż w jego ramach nabyli DWIE pralki, zatem jedną z nich z
pewnością w celach spekulacyjnych. Kiedy Maciek otworzył kopertę i
przeczytał treść oskarżenia, omal go szlag nie trafił. Zwykle opanowany i
przestrzegający form, krzywiący się z niesmakiem, jeśli bardziej
spontanicznej Martynie wyrwała się czasem jakaś niestosowność, teraz aż
kipiał z emocji:
– Porąbało ich? Czym ja niby będę spekulował, jedną pralką
wirnikową? Pieprzeni biurokraci! Dupy im do krzeseł przyrosły i
prawdziwego świata nie widzą. Nie przychodzi do głowy jednemu z drugim,
że jak kupiłem, to widocznie potrzebuję! Pralka automatyczna i
wirnikowa to dla nich ten sam sprzęt! Chwała Bogu, że jeszcze balii z
tarą nie kupiłem, bo z pierdla bym nie wyszedł!
Przyczyna kupienia drugiej pralki była prozaiczna do bólu, choć
regulamin preferencyjnego kredytu najwidoczniej jej nie przewidział.
Jednym z minusów mieszkania na wsi były częste przerwy w dopływie prądu,
co z kolei powodowało liczne awarie elektrycznej pompy wodociągowej.
Gdy tylko gasło światło, mieszkańcy Markowa rzucali się do kranów i
napełniali wodą wszelkie możliwe zbiorniki, bo zachodziło realne
prawdopodobieństwo posuchy przez dwa – trzy następne dni. Jeżeli tak się
stało, korzystanie z pralki automatycznej było znacznie utrudnione, a
kto nigdy nie próbował napełniać jej pięciolitrowym garnkiem, ten nie ma
pojęcia o czym mowa.
– Co teraz zrobimy? – Martyna z ufnością zwróciła się do męża, niezłomnie wierząc w jego możliwości.
– Pojęcia nie mam. Zobacz, napisali, że mamy natychmiast oddać cały
kredyt, to znaczy, że nam nie umorzą połowy. Skąd ja wezmę tyle kasy?
Cholera, że cię podkusiło na tę „Franię”!
Pomysł wprawdzie był autorstwa obojga, ale w sytuacji krytycznej
znalezienie kozła ofiarnego nieco studziło emocje i przywracało zdrowy
rozsądek, co teraz było najważniejsze, więc Martyna nie oponowała.
Nieszczęsny kredytobiorca medytował dłuższą chwilę i wreszcie
powiedział:
– Wytoczymy im wojnę na pisma!
Elokwencja polonistki, rozsądek magistra ekonomii oraz fachowa pomoc
radcy prawnego stworzyły dzieło epistolografii tak wielkiego kalibru, że
komunistyczni biurokraci skapitulowali, zabierając tylko jako haracz
niewykorzystaną resztę pożyczki, na szczęście zostały tylko jakieś
grosze, których nie wystarczyłaby nawet na dywanik do przedpokoju.
Zwycięstwo było miażdżące i do dziś zajmuje poczesne miejsce w zbiorze
rodzinnych opowieści.
Przy okazji nabycia szafek kuchennych objawił się niespodziewanie
gorący temperament dość flegmatycznej dotąd Martyny. Otóż przywieziono
je w przeddzień pierwszej wizyty Przyjaciółki, konkretnie w piątek
wieczorem. Któraż kobieta nie chciałaby się popisać przed gościem,
zwłaszcza takim, swoją gospodarnością, gustem i zdolnościami
aranżacyjnymi? Po obejrzeniu mebli i nacieszeniu się ich nowością,
funkcjonalnością i eleganckim wyglądem, nie odbiegająca od przytoczonej
normy niewiasta zapragnęła natychmiast umieścić je w odpowiednim
miejscu, to jest dolne szafki na podłodze, a górne nad nimi, na ścianie.
Z pierwszą częścią zadania poradziła sobie sama, nie angażując Maćka i
nieco tylko rysując podłogę. Druga część, niestety, przerosła jej
babskie umiejętności, więc poprosiła o pomoc męża, który jednakowoż
zlekceważył powagę sytuacji, mówiąc, że jutro załatwi od kogoś
wiertarkę. Jutro? Jutro przyjeżdża Przyjaciółka i jej zazdrosnym oczom
już od progu ma się ukazać całe piękno pomieszczenia, w którym wypiją
przywitalną kawę! Czy żaden mężczyzna tego nie rozumie? Maciek w każdym
razie nie zrozumiał i uparcie twierdził, że nie ma się po co spieszyć.
Wkrótce jednak zmienił zdania i leciał przez uśpioną wieś po niejakiego
Malwę, słynącego na całą okolicę z posiadania wszelkiego sprzętu
zmechanizowanego, w tym wiertarki właśnie. Decyzję podjął wskutek widoku
żony, która w szale wskoczyła na stół i jednym ciosem zerwanego z nogi
drewniaka wbiła w ścianę gruby na palec hak, a on wszedł jak w masło,
bowiem cudem jakimś trafił w przerwę między cegłami. Ponadto o zaprawie
nie dało się nijak powiedzieć, że była twarda jak beton, gdyż w jej
skład wchodził głównie piasek. Mieszkańcy Markowa opowiadali anegdoty o
tym, iluż to okolicznych murarzy nieodpłatnie skorzystało z materiałów
przeznaczonych na budowę szkoły. Niemniej jednak ściana nie składała się
z samych przerw między cegłami i drugi hak nie dał się już wbić z taką
łatwością nawet przy użyciu żelazka. Kawał tynku spadł z hukiem na
podłogę, a Martyna zalała się rzewnymi łzami, wyzywając małżonka od
bezdusznych, leniwych gnojków. Szafki zawieszono w pół godziny później i
już od rana kuchnia stała się obiektem podziwu najpierw sąsiadów, a
potem oczekiwanej Przyjaciółki.
Każdy przeprowadzany w domu remont, każdy nowy sprzęt, każde
udogodnienie, było dla Martyny powodem do radości i dumy. I każda taka
sytuacja natychmiast stawała się pretekstem do kolejnego przestawiania
obecnych już mebli. Zdezorientowanemu początkowo Maćkowi zdarzało się
wejść w nocy do szafy albo szukać gaci w biblioteczce, ale wkrótce
doszedł do perfekcji w samodzielnym odnajdowaniu potrzebnych mu rzeczy i
został przez to jedynym żonatym mężczyzną na świecie wyposażonym w tak
niezwykłe umiejętności.
Trzeba mu było jedno przyznać – sprzątał, zmywał, wycierał kurze.
Jako pedant nienawidził takich oznak nieporządku jak brudna podłoga,
rozrzucone zabawki czy pełna popielniczka. Kwestie poważniejsze,
wymagające zdolności manualnych, omijał z daleka i nie dawał się wciągać
w żadne dyskusje na ten temat. Nie pomagały ani uszczypliwe uwagi o
manualnych kalekach nieumiejących trzymać młotka, ani pełne wiary
okrzyki żony, ze przecież jest mężczyzną, więc z definicji musi to
potrafić. Wkrótce wszyscy w okolicy wiedzieli, ze Andrzejewski to
panisko, co nawet do prostej roboty wynajmuje majstra. Ale że koszt
robocizny czegokolwiek oscylował w granicach pół litra czystej, Martyna
jakoś sobie radziła.
Chętnych do wzmiankowanej waluty nie brakowało, chociaż jakość ich
usług niejednokrotnie pozostawiała dużo do życzenia. Którejś wiosny na
przykład u Andrzejewskich odbywało się wielkie malowanie połączone ze
skrobaniem ścian, na których widniało już kilka warstw starej farby.
Martyna w tym czasie wykonywała swoją pracę w szkole na tyle rzetelnie,
na ile pozwalały jej natrętne myśli, co też piętro wyżej wyprawiają
fachowcy? Na każdej przerwie latała na górę, aby nakryć ich a to na
ćmieniu sportów, a to na śniadaniu, a to na piwku. Ponieważ jednak
efekty ich działań remontowych również były widoczne, doszła do wniosku,
że postoje w pracy panowie robią po prostu co 45 minut, równo z
dzwonkiem szkolnym. Na szczęście zakończenie robót wypadło już po jej
lekcjach, bowiem gdy wpadła do domu po raz ostatni, skonstatowała ze
zgrozą, że jeden z robotników zabiera się właśnie do malowania podłogi
nieoczyszczonej z resztek po skrobaniu ścian! No, powiedzmy
oczyszczonej z grubsza, gdyż o ile środek można było od biedy
zaakceptować, to przy listwach prezentował się dumnie wielobarwny
plastyczny model Himalajów wysoki na około 5 cm. Katastrofie udało się
zapobiec, choć fachowcy zażądali dodatkowych trzech piw za sprzątanie
pomieszczenia.
Raz w życiu udało się Martynie zaangażować Maćka do tzw. grubszej
roboty, czego potem miała gorzko żałować . Nabyła oto kiedyś okazyjnie
cztery rolki tapety w efektowną cegiełkę i postanowiła wykleić nią
przedpokój, stanowiący jak wiadomo wizytówkę mieszkania. Warto
zaznaczyć, że w owych czasach tapeta w cegiełkę stanowiła szczyt
elegancji i dobrego smaku.
Martyna poznała już smak tapetowania, pomagając kilku swoim
koleżankom wykonać to bojowe zadanie. Jakoś żaden z ich małżonków nie
rwał się do tej roboty, wymawiając się jak nie pilnymi obowiązkami, to
prozaicznym bólem głowy. A wyzwania były nie lada jakie. W jednym
przypadku chodziło o wielki pokój w starym budownictwie, wysoki na 4,5
metra, a w drugim – o centralnie położony przedpokój w bloku, gdzie
powierzchnia ścian była wprawdzie mniejsza niż siedmiorga drzwi
prowadzących do różnych pomieszczeń, ale za to wzbogacona licznymi
wnękami i wykuszami. Technika tapetowania siłą rzeczy za każdym razem
musiała być inna. Wielkie, prawie pięciometrowe płachty wprawdzie
szybko pokrywały ścianę, ale ich przyklejenie graniczyło z cudem i
dokonywane było przy pomocy wałka od kanapy tudzież korpusów obu, na
szczęście dość hojnie wyposażonych przez naturę, kobitek. Druga
technika wymagała nie tyle sprawności fizycznej i znajomości technik
masażu erotycznego, co benedyktyńskiej cierpliwości w dopasowywaniu do
siebie kilkucentymetrowych paseczków, w których dodatkowo musiał się
pokrywać wyraźny geometryczny wzór. Układanie mozaiki w łaźni rzymskiej
było przy tym wyzwaniu zabawą przedszkolaka.
Po takiej praktyce Martyna miała święte prawo sądzić,
że wytapetowanie własnego standardowego przedpokoju zajmie im czas
między obiadem a kolacją. Uruchomiła cały swój wdzięk i urok osobisty,
przez tydzień konsekwentnie utwierdzała małżonka w przekonaniu, że jest
jej najwspanialszym darem losu i jak psu micha należy mu się estetyczna
oprawa. Następnie rozrobiła wiadro kleju, pocięła tapetę na stosowne
kawałki, wyniosła meble z pomieszczenia, umyła i zagruntowała ściany.
Tuż przed godziną „W” przygotowała też drinki, koreczki, sernik i kawę w
termosie.
Pozytywnie naładowany Maciek wziął się ochoczo do roboty. Wspólne
przyklejenie pierwszego paska tapety zakończyło się pełnym sukcesem, co
oczywiście natychmiast należało oblać, żeby uniknąć pecha w przyszłości.
Ponieważ w międzyczasie zaistniała potrzeba nakarmienia i położenia
spać dzieci, a następnego dnia pan domu musiał wstać o świcie, dalsze
prace należało odłożyć. Kolejnego wieczoru cała ceremonia powtórzyła się
od nowa, z tym, że udało się przykleić aż dwa paski. Na trzeci dzień w
kuchni coś zaczęło zalatywać, a fetor z każdą minutą był coraz bardziej
nieznośny. Wizja lokalna wykazała, że przyczyną był klej skomponowany na
bazie kości zwierzęcych. Trzeba było kupić nowy – kolejny dzień zwłoki.
W międzyczasie wyszło na jaw, iż różnica między szerokością ściany w
rogu dolnym i górnym wynosi prawie 10 centymetrów, czego nijak nie da
się zatuszować, zważywszy na wyraźny prostokątny wzór cegiełek na
tapecie. Żmudne wycinanie i dopasowywanie stosownych klinów ostudziło
pierwotny zapał Maćka, który utwierdził się w przekonaniu, że efekt i
tak nie będzie zadowalający, więc szkoda jakiegokolwiek zachodu. Od
czasu do czasu z krzywą miną przytrzymywał jakiś płat tapety albo nawet
odrywał się od gazety, aby podać na przykład pędzel i na tym jego udział
w remoncie się kończył.
Po miesiącu Martynie udało się szczęśliwie zakończyć tapetowanie. Do
następnego, po kilku latach, zaangażowała chłopa ze wsi, który za
zwyczajową połówkę i cztery piwa w trzy godziny uporał się z zadaniem.
No cóż, każdy widocznie jest stworzony do czego innego, więc nie należy
się wtrącać w cudze kompetencje. (c.d.n.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz