Pięćdziesiąt lat – JASNA CHOLERA! Fakt, że przeszła już magiczne
trzydziestki i czterdziestki własne oraz przyjaciół, w ogóle jej nie
uodpornił. Martyna zapaliła lampkę, wzięła do ręki lustro i zaczęła
bacznie przyglądać się swojej twarzy. Jasne, że są zmarszczki, ale kiedy
światło pada z lewej, to jakby mniej. Warto zapamiętać to zjawisko,
kiedyś jeszcze może się przydać. Krycha parę lat młodsza, a buźkę ma jak
żyzne poletko po podorywkach. Z puszystymi zdecydowanie wiek obchodzi
się znacznie delikatniej. No tak, ale za to Krycha lata w dżinsach córki
i z gołym brzuchem, a na studniówce, gdzie zatrudniła się w charakterze
rodzica-bramkarza, jeden nawalony małolat przez pomyłkę zaprosił ją do
tańca i to kiedy grali „Loves divine” Seala.
Wklepała sobie pod oczy kolejną porcję kremu i poszła do kuchni
włączyć piekarnik. Za godzinę zejdą się goście. W zasadzie wszystko już
gotowe, tylko podgrzać paszteciki i bigos. Witek z niezadowoloną miną
prasował koszulę, wygłaszając odkrywcze stwierdzenia, że niby do czego
chłopu kobieta, ale nie miała się dzisiaj ochoty z nim kłócić. Jeszcze
raz zerknęła w lustro. Nie, no źle nie jest. Nawet całkiem dobrze. Jak
się da profesjonalny makijaż, nie taki, żeby palec wchodził do
pierwszego stawu, ale delikatny, subtelny, ze złotymi drobinkami, to
będzie super.
Kiedy pokrywała powieki lawendowym cieniem, nagle, ni stąd ni zowąd,
stanęła jej przed oczami była teściowa. W życiu Martyny zdarzyło się
takie pół roku, kiedy mieszkała z nią pod jednym dachem i miała okazję
obserwować codzienne zabiegi podkreślające bujną urodę świekry.
Podstawowy zestaw kosmetyków upiększających stanowiły: gruby czarny
ołówek do brwi, sypki puder o kolorze i konsystencji startej cegły oraz
dwie szminki – pomarańczowa na co dzień i buraczkowa, używana tylko przy
specjalnych okazjach. Makijaż celebrowany był każdego ranka przed
wyjściem do pracy, a synowa zastanawiała się wtedy, po kiego grzyba
takie stare pudło się pacykuje, czyżby jeszcze liczyła na to, że ktoś
dla niej oszaleje? Zaraz, ile ona wtedy miała lat? Czterdzieści trzy!!!
No, jak ma się dobrze bawić na własnej „siątce”, to bez falstartu się
nie obejdzie! Zdesperowana jubilatka zrobiła sobie słabego drinka.
Witek, wiedziony niezawodną w takich przypadkach intuicją, natychmiast
pojawił się za jej plecami i zażądał udziału w konsumpcji. Wskazała
ruchem głowy kanciastą flaszkę z jego ulubioną whisky i poszła do salonu
rzucić ostatnie spojrzenie na imprezowy wystrój. Biały obrus, świece,
kolorowe lampiony, bateria trunków, półmiski z wymiernym efektem
dwudobowego pobytu w kuchni. Kącik komputerowy już ukryty za
przesuwanymi drzwiami, choć jeszcze rano go okupowała, szykując różne
zabawne kawałki dla gości niezmiennie oczekujących od niej należnej im
solidnej porcji rozrywki. Niegdyś, z własnej nieprzymuszonej woli objęła
w tym towarzystwie funkcję kaowca, z której wywiązać się należało nawet
na własnym pogrzebie. Zgodnie z powyższym drzwi balkonowe ozdobione
zostały plakatami zawierającymi rozmaite błyskotliwe wskazówki dla
uczestników dzisiejszej imprezy.
PRAWA UCZESTNIKA IMPREZY URODZINOWEJ
Uczestnik niniejszej imprezy urodzinowej ma prawo do:
- miejsca siedzącego przy stole, jeżeli takowe akurat się zwolni,
- własnego kompletu czystych naczyń i sztućców,
- korzystania z przewidzianego w menu poczęstunku aż do wyczerpania zapasów,
- picia alkoholu w ilości optymalnej dla własnych możliwości oraz dobrego samopoczucia i bezpieczeństwa najbliższych biesiadników,
- wznoszenia toastów za zdrowie jubilatki a także innych osób obecnych i nieobecnych włącznie z tymi, co na morzu,
- tańczenia na każdej wolnej płaskiej powierzchni (z wykluczeniem stołu, parapetu i akwarium) solo, w duecie lub grupowo według dowolnej choreografii,
- palenia tytoniu wyłącznie na balkonie, w kuchni pod włączonym okapem lub tam, gdzie się nie da złapać,
- korzystania do woli z węzła sanitarnego, przy czym opcja grupowego prysznica nie jest przewidziana w harmonogramie rozrywek,
- odsiedzenia odpowiedniej = przyzwoitej ilości czasu na imprezie, aby jubilatka poczuła się odpowiednio uhonorowana,
- hucznego pożegnania jubilatki na klatce schodowej, z uwzględnieniem dzwonienia do drzwi sąsiadów z naprzeciwka i informowania ich, że już za chwilę będą mogli podjąć skuteczną próbę zaśnięcia.
OBOWIĄZKI UCZESTNIKA IMPREZY URODZINOWEJ
Uczestnik niniejszej imprezy urodzinowej ma bezwzględny obowiązek:
- bez przerwy dodawać otuchy jubilatce poprzez wznoszenie okrzyków typu: Nigdy bym nie przypuszczał(a)!!!, Coś kombinujesz z tym wiekiem, Chciałabym tak wyglądać, mając trzydziestkę – itp. wszelka inwencja mile widziana,
- biesiadną pieśń „Sto lat” wzbogacać o elementy jurne, dosadne i nieprzyzwoite, podkreślające witalność i seksualną atrakcyjność jubilatki, np. „Niech jej życie zaoszczędzi każdego frasunku, niech jej partner nie odmawia rannego stosunku”,
- przy każdej potrawie zachwycać się kulinarnym kunsztem jubilatki, jak ognia unikając sugestii, iż wynika on po prostu z wieloletniego doświadczenia,
- inicjować dyskusje o sportach ekstremalnych, seksie, piciu, trendach w modzie młodzieżowej, wyprawach wysokogórskich, planach wakacyjnych na rok 2050, kolejnych ślubach i rozwodach znanych od wieków osób publicznych, wyższości owoców dojrzałych nad kwaśnymi, a kwiatów w pełnym rozkwicie nad mizernymi pąkami itp.,
- natychmiast niszczyć w zarodku jakiekolwiek dyskusje o operacjach plastycznych, odchudzaniu, wnukach, chorobach wieku dojrzałego, wypadaniu macicy, najlepszych farbach pokrywających siwiznę, pończochach antyżylakowych, sztucznych szczękach, możliwości wcześniejszego przejścia na emeryturę, darmowych badaniach mammograficznych, klubach seniora itp.,
- bawić się hucznie i radośnie, choćby nagle przyszła na myśl własna rychła pięćdziesiątka.
– Matka, wyluzuj. Czym się tak przejmujesz? Starość to nie kwestia
biologii, ale wyboru – pocieszył ją Michał, który wyłonił się z czeluści
swojego pokoju, trzymając w ręku nieodstępną gitarę.
– Łatwo wygłaszać takie kwestie, jak się ma 23 lata...
– To akurat nie moje, tylko Hanuszkiewicza – wymądrzyła się
zarozumiale latorośl – a on jest chyba sporo starszy od ciebie. Już
zapomniałaś, że to również twoja dewiza życiowa? Jak to było:
Licz jubilacie tylko momenty szczęśliwe,
Mierz swój wiek nie latami, lecz życia dorobkiem.
Młodemu sercu włosy nie zaszkodzą siwe,
Stare serce starzeje się jeszcze przed żłobkiem.
– Nie ty przypadkiem jesteś autorką tego wierszyka?
Fakt, kilka lat temu z okazji czterdziestych urodzin jednego z
przyjaciół napisała klasycznym trzynastozgłoskowcem hymn pochwalny na
jego cześć, który kończył się właśnie zacytowaną zwrotką. Sama miała
wtedy czterdzieści pięć(?) i dokładnie tak myślała. Stara nie czuła się
również, kończąc trzydzieści, chociaż młodsza koleżanka z pracy,
wciągając na dużej przerwie trzeci kawałek urodzinowego tortu
orzechowego, wygłosiła wiekopomne stwierdzenie, że kiedy sama osiągnie
tak podeszły wiek, to się po prostu zabije. Uwaga przeszła, wydawało
się, bez echa, ale kilka lat później jej autorka otrzymała ciepłe
życzenia urodzinowe od kilkunastu starszych koleżanek proponujących jej
różne wyrafinowane formy eutanazji.
Dyskusji nie dane było się rozwinąć, bo właśnie nadciągnęli pierwsi
goście, a zaraz za nimi następni i kolejni, łącznie dwanaście osób.
Imprezę można było zaliczyć do udanych, zważywszy na fakt, że uczestnicy
dostosowali się jak jeden mąż do pisemnych zaleceń, prześcigając się
nawzajem w rubasznych dowcipach. Nikt się nie zalał ponad przewidzianą
normę, tortu i lodów nie zaatakowała salmonella, wędlina nie
zzieleniała. Goście tak się przejęli swoja misją, że nawet kawę podaną o
północy wypili bez żadnych protestów, choć większość zazwyczaj
odmawiała, tłumacząc się, że potem nie zasną.
Kiedy o 4.00 za ostatnim biesiadnikiem zamknęły się drzwi, umyte i
powycierane naczynia zniknęły w szafkach a z sypialni, jak z dobrze
prosperującego tartaku, jęły dobiegać odgłosy snu utrudzonego balowaniem
Witka, Martyna usiadła w kuchni. Nie chciało jej się wcale spać. Jutro
niedziela, a potem dwa tygodnie ferii zimowych. Wyśpi się do udaru.
Do kuchni znienacka zajrzał Michał, który w imprezie uczestniczył
tylko dorywczo, podlatując co jakiś czas do stołu w celu pobrania
kolejnej dawki ekskluzywnego jadła.
– Nie śpisz jeszcze, matka? Co robisz? Zostało może trochę tej sałatki z awokado?
– Nie śpię, odpoczywam przed snem, sałatka jest w lodówce na dolnej
półce w pojemniku z żółtą pokrywką – udzieliła wyczerpujących
informacji, nie chcąc nad ranem narażać się na słuszne skądinąd
oskarżenia potomka, że jak zwykle nie ma dla niego czasu. Młody
zanurkował do lodówki, nałożył solidną porcję na świeżo umyty talerzyk,
rozsiadł się na krześle i patrząc porozumiewawczo na matkę, stwierdził
filozoficznie:
– Jak się przeżyło pół wieku, to chyba pora na jakieś podsumowania?
Pamiętniki byś zaczęła pisać albo co. Chyba zdarzyło ci się coś
ciekawego? A w ogóle to jesteś zadowolona?
– Z czego niby?
– No, z życia, pracy, osiągnięć, przyjaciół. Ogólnie.
– Bo ja wiem? Mogło być gorzej. Ale chyba nie liczysz na obszerne
zwierzenia o świcie? W tym wieku na regenerację potrzebuję około doby,
więc jak mnie tu przetrzymasz, będziesz musiał sam wyprodukować
niedzielny obiad.
– Nie wchodzi w grę. Jutro mam próbę zespołu i wracam dopiero o 23.00. Jak nie będzie obiadu, to kupię sobie pizzę.
Michał, dzięki Bogu, nie był szczególnie skomplikowany w obsłudze.
Raz dziennie życzył sobie niewyszukanego ciepłego posiłku oraz wolnej
przez dwie godziny łazienki, dwa razy w tygodniu zbierał z podłogi swoje
ciuchy i podrzucał je do prania, raz w roku żądał nowych markowych
dżinsów, raz na trzy lata składał zapotrzebowanie na nowe skórzane
glany. Nawet nożyków do golenia używał z umiarem, na co dzień nosząc
seksowną bródkę. Pyskował wprawdzie niemiłosiernie przy byle okazji i na
szacunek dla swoich siwych włosów nawet nie próbowała liczyć, ale w
gruncie rzeczy jak na ofiary konfliktu pokoleń rozumieli się całkiem
nieźle.
– A pamiętasz jeszcze Markowo? – zapytał nagle Michał, zlewając do
szklanki resztki coli z dwu butelek. Pogłoski, jakoby jego ulubiony
napój rozpuszczał nawet dwucalowe gwoździe, jakoś zupełnie go nie
ruszały.
Markowo! Inne czasy, inny świat, inni ludzie. Z samego dna pamięci
ruszyły nagle obrazy jak na cofniętym filmie. Boże, to już tyle lat,
poprzedni wiek, ba – tysiąclecie. Postęp techniczny i zmiany ustrojowe
kompletnie przewartościowały ludzkie życie, nadały mu inny wymiar.
Markowo. Pod oknem biały sad na przemian kwitnący lub ośnieżony, na
stole konfitura z poziomek, Michał najpierw śpiący w wózeczku pod
pachnącą miodem lipą, a już kilka lat później zdobywający czubki
wszystkich okolicznych drzew, dom pełen zwierząt i kwiatów, 10-letnia
czerwona zastava zwana familiarnie „Babcią”, długa piaszczysta droga nad
leśne jeziorko. Sielanka? Z obecnej perspektywy, kiedy wszystkie tamte
emocje, dobre i złe, dawno już wygasły, niewątpliwie tak. Każdy
człowiek powinien mieć takie swoje Markowo – jeśli nie jako punkt
docelowy, to chociaż jako dłuższy przystanek w podróży życia. (c.d.n)
Dopiero przeczytałam pierwszy wpis, a tyle jeszcze przede mną:)
OdpowiedzUsuńŚwietnie się czyta!