Decyzję podjęli błyskawicznie, choć już od kilku tygodni kiełkowała ona w ich umysłach. Mieszkanie w wynajętym pokoju miało swoje wady i zalety, ale ostatnio te wady zaczęły mocno doskwierać. Dopóki czuli się bezpiecznie na wydzierżawionych dziewięciu metrach kwadratowych, nie chciało im się zmieniać sytuacji. Częste wizyty gospodarza też jakoś nie przeszkadzały, zważywszy na niewygórowaną cenę lokalu. Jednak wczorajszy wieczór przepełnił miarę.
Właściciel mieszkania, niejaki pan Janek, był rencistą. Prowadził
nieco rozwiązły tryb życia, w dni wolne od imprez umilając sobie czas
wyszywaniem makatek i degustowaniem wszelkiej maści alkoholi: od
klasycznego bełta po pięciogwiazdkowy koniak, zdobytych w sposób
bardziej lub mniej legalny. Martyna zorientowała się pierwsza, kiedy
sama raz spróbowała zalać robaka czystą z własnego barku i ku bolesnemu
zdumieniu skonstatowała, że ma ona moc około 3%. Wkrótce dostrzegła też
znaczny ubytek w wodzie kolońskiej Maćka stojącej w ogólnodostępnej
łazience. Zbystrzała, poobserwowała, wyciągnęła wnioski i podzieliła się
spostrzeżeniami z mężem, który jednak sprawę chwilowo zbagatelizował,
choć obiecał rozejrzeć się za nowym lokum.
Tymczasem pan Janek miał coraz większe trudności z ukryciem nałogu.
Co gorsza, pewnie pod jego wpływem, ubzdurał sobie, że Martyna
gwałtownie potrzebuje uatrakcyjnienia życia intymnego, a właśnie on do
roli kochanka nadaje jak mało kto. Rozpoczął więc adorację, znacznie
ułatwioną przez częstą nieobecność w domu Maćka, pracującego w systemie
trzyzmianowym. A to kawę rano nieproszony zaparzył, a to papierosem
amerykańskim poczęstował, a to na telewizję zaprosił, a to w rączkę
szarmancko cmoknął; nie omieszkał przy tym za każdym razem podkreślić
fizycznych walorów lokatorki. Nieco zaniedbywana przez męża Martyna
przyjmowała te hołdy nie bez skrywanej głęboko satysfakcji, choć z
głębokim zażenowaniem. Renta pana Janka nijak się miała do jego
możliwości fizycznych i była ewidentnie załatwiona za łapówkę, a on sam
prezentował typ latynoskiego macho i mógł się ewentualnie podobać, o ile
komuś nie przeszkadzał fakt, że wody kolońskiej używa w sposób
nietypowy.
Wczoraj jednak od słów przeszedł do czynów, otwierając
dwudziestogroszówką zamek w łazience, gdy Martyna stała goła (jakżeby
inaczej?) pod prysznicem. Foliowa zasłonka błyskawicznie zerwana z
drążka zapobiegła wprawdzie najgorszemu, gdyż okryła po uszy szczegóły
potencjalnie wzmagające pożądanie, ukazując jedynie wściekłe i nieco
ogłupiałe oblicze malowniczo oklejone mokrymi strąkami włosów.
- Gdzie!!! Nie widzi pan, że zajęte!!! – rozległ się ryk tak potężny,
że sama fala uderzeniowa wymiotła niefortunnego podrywacza do
przedpokoju. Szeleszcząc zaimprowizowanym przyodziewkiem Martyna
przeleciała jak tornado obok pana Janka, przewracając na ziemię
kaszubski siwak z suchą trzciną, stanowiący od niepamiętnych czasów
oryginalną ozdobę wnętrza. Po zamknięciu drzwi pokoju podsunęła do nich
kanapę, usiadła na niej i dopiero teraz zaczęła rozpatrywać swoją
sytuację. Maciek wracał z pracy najwcześniej za jakieś cztery godziny,
chociaż to i tak nieźle, bo według wiszącego na szafce grafiku normalnie
wypadałaby mu nocka. Jak na złość właśnie zachciało się jej siusiu, i
to jak! Teoretycznie nic nie powinno się stać, żaden normalny facet w
takich okolicznościach nie powinien ryzykować, ale pan Janek normalny
nie był. Uświadomiła sobie, że przebiegając obok niego, poczuła wyraźny
odór wczorajszego piwa zmieszanego z niedawno wypitą wódką. Zdobyta w
ciągu własnego stażu małżeńskiego wiedza, że chłop po pijaku niewiele
może, jakoś jej nie uspokoiła. Jednak najgorsza z tego wszystkiego była
cicha, prawie nieuświadomiona pewność, że ona osobiście jakoś
sprowokowała całe to zajście, a Maciek, kiedy się o tym dowie, w
pierwszym odruchu zapewne się oburzy, ale potem zacznie analizować fakty
i z właściwą sobie bezwzględnością rąbnie jej prawdę między oczy, a w
dodatku będzie to robił przy każdej nadarzającej się okazji. Impas
całkowity!
Jak deus ex machina pojawił się znienacka Artur, serdeczny kumpel
Maćka jeszcze ze szkoły podstawowej. Przyjechał z Wrocławia w interesach
i wpadł umówić się na wieczorne spotkanie, bo nie widzieli się chyba z
pół roku. Martyna, słysząc w przedpokoju jego głos, szybko odsunęła
kanapę, upchnęła pod nią prysznicową folię, na gołe ciało narzuciła
długi ażurowy blezer, który akurat wpadł jej w rękę i ukazała się
obecnym, na wypadek gdyby gospodarz chciał zełgać, że jej nie ma.
Wprowadziwszy Artura do pokoju, w tymże blezerze poleciała do kuchni
wstawić wodę, potem zaliczyła upragnione wc, wpadła do łazienki umyć
ręce, w kuchni zaparzyła kawę, wróciła do pokoju po tacę, ustawiła na
niej kubki i zaniosła do pokoju, zobaczyła, że Artur przyniósł wino,
cofnęła się do kuchni po korkociąg i dzierżąc go dumnie w dłoni,
zamknęła wreszcie drzwi. Przez cały ten czas pan Janek, stał na środku
przedpokoju, rzec by można, jak posąg, gdyby mu głowa nie latała to w
jedną, to w drugą stronę. Dopiero kiedy Martyna usiadła na kanapie i
zerknęła na swój strój, skonstatowała, że nadaje się on raczej do
sytuacji mocno intymnych, ale nie wykazała najmniejszego zażenowania. Z
Arturem nie było żadnej sprawy. Poznała go siedem lat temu na własnym
ślubie, gdzie pełnił zaszczytną funkcję świadka pana młodego.
Od pierwszego wejrzenia pokochali się jak rodzeństwo i pewnie właśnie
dlatego przez te wszystkie lata miłosna chemia ani razu się nie
uaktywniła. „Brat” zwierzał się „siostrze” ze wszystkich swoich
sercowych podbojów, opisywał sukcesy i porażki, zasięgał porad typu: co
czuje dziewczyna, kiedy… Najbardziej nieśmiała próba potraktowania go
jako samca na kilometr cuchnęła kazirodztwem. Nie przejmując się więc
faktem, że blezer więcej odkrywał niż zasłaniał, Martyna przeprosiła
za negliż, kazała się odwrócić i wskoczyła w dżinsy oraz ulubiony
bawełniany golf. Wyciągnęła z pokojowej mikrolodóweczki puszkę szynki,
groszek i majonez, połamała na kawałki bagietkę, nalała wina do
kieliszków i zatopili się w rozmowie:
- Wiesz – obwieścił nagle Artur – żenię się.
- Z kim? – zdumiała się Martyna. – Przecież ostatnią narzeczoną
znasz zaledwie od miesiąca? Teresa, o ile dobrze pamiętam? Bibliotekarka
czy w antykwariacie pracuje? Nie, nie, poczekaj, nie mów, wiem,
księgarnię prowadzi!
- Ty to masz pamięć jak glonojad – skrzywił się Artur. – Teresa była
lektorką angielskiego, ale pół roku temu wyjechała na praktyki do
Londynu i nie wróci, bo się załapała jako fotomodelka. Bibliotekarka to
Basia, ona była przed Teresą, ale po Zosi archiwistce. Też fajna
dziewczyna, ale Basi nie znosiła, więc ze mną zerwała.
- Czekaj, bo się kompletnie pogubiłam. Niedawno była jeszcze jakaś Aneta czy Anita…
- I Aneta, i Anita.
- Ania, Alina, Aldona?
- Nie, to już przebrzmiałe historie. Ania wyszła za mąż i ma
bliźnięta, a Alina i Aldona bardzo się polubiły i zamieszkały razem. Są
ze sobą już dobrze ponad cztery miesiące.
- Aha, no tak… – niepospolita tolerancja i spokój wewnętrzny Artura
zawsze wprowadzały Martynę w podziw. Pociągnęła łyk wina, żeby stłumić
cisnące się na usta pytania, które niewątpliwie zdarłyby z niej cienką
warstwę światowej ogłady, bezlitośnie demaskując prawdziwą naturę
ciemnego, zacofanego chomąta. Ale przyjaciel wziął jej chwilową
małomówność za objaw znudzenia tematem.
- Ciebie chyba nie interesują moje sprawy – zaatakował znienacka. –
Gdybyś choć raz mnie uważnie wysłuchała, na pewno wiedziałabyś, o kogo
chodzi! No skup się, kobieto!
Wprawdzie życie uczuciowe Artura w ogólnych zarysach przypominało
kalejdoskop i tylko on jeden jakimś cudem był w stanie połapać się w
jego zawiłościach, niewykluczone jednak, że podobnie jak biuro
matrymonialne prowadził ścisłą statystykę związków, co tydzień wkuwając
na pamięć nowe dane. Aż takie poświęcenie dla przyjaciół nie leżało w
naturze Martyny, ale przyjazd Artura dziś ucieszył ją szczególnie, więc
zrobiła przepraszającą minę i zastygła w oczekiwaniu na rewelację,
którejż to białogłowie udało się usidlić wrocławskiego Don Juana. Kiedy
przelatywała w myślach całą litanię do wszystkich świętych, nagle
rozległ się dziki wrzask, huk i głośny brzęk rozbijanego w hurtowych
ilościach szkła.
- O matko, co to? – skoczyli oboje na równe nogi, patrząc na siebie z
przestrachem. Martyna pierwsza wypadła do przedpokoju i jej zdumionym
oczom ukazał się widok tyleż zaskakujący, co niepokojący. W drzwiach do
salonu pana Janka ziała ogromna dziura, albowiem pozbawiono je
standardowej rżniętej szyby, która rozmieniona na drobne poniewierała
się po całym mieszkaniu. Gospodarz we wzniesionej do góry prawicy
dzierżył pustą butelkę po szampanie, którą to butelką prawdopodobnie
dokonał był właśnie aktu wandalizmu. Stał okrakiem w otworze drzwiowym, a
na twarzy malował mu się wyraz takiej furii, że Martyna zatrzymała się w
miejscu, a pędzący za nią Artur wylądował na jej plecach.
- Co się stało? – pytaniu towarzyszyło płochliwe spojrzenie rzucane
na boki, gdyż groźna postawa gospodarza sugerowała, że oto do
mieszkania, prawdopodobnie prosto z pokładu helikoptera (IV piętro)
wdarł się niebezpieczny bandyta i usiłował niepostrzeżenie przemknąć się
przez salon, być może w celu wyniesienia z łazienki zakupionej zaledwie
w zeszłym miesiącu pralki automatycznej. Jego wysiłki zniweczyła jednak
czujność pana domu, który w obronie mienia wyższej wartości nie zawahał
się poświęcić dóbr mniej cennych.
- Nikt mi nie będzie z domu burdelu robić!!! – obwieścił gromko pan Janek. Wyobraźnia Martyny znowu zaiskrzyła i bandzior powoli zaczął zmieniać
kształty. Jego łysa, pocięta bliznami głowa z wąsatym obliczem przez
ułamek sekundy wieńczyła korpus hożej dziewoi o na pół obnażonym obfitym
biuście, ale wkrótce zamieniła się w kudłaty tleniony łeb wypacykowanej
ponad wszelką miarę blondynki o wielkich jaskrawoczerwonych ustach
ułożonych w zachęcający ryjek.
- Uczciwemu, porządnemu małżeństwu wynajmowałem! – sprecyzował powód
oburzenia pan Janek. – Nie będzie mi taka goła lafirynda gachów
przyjmowała pod nieobecność małżonka! Tfu!! To jest porządny dom, nie
jakiś zamtuz!
Obecność ostatniego wyrazu lekko zdziwiła Martynę, nie sądziła
bowiem, że wchodzi on w zasób czynnego słownictwa pana Janka. Jednak
narastająca fala oburzenia zalała ją tak skutecznie, że zdołała tylko
wykrztusić prozaiczne: – Jak pan śmie! – i wycofała się do pokoju,
ciągnąc za sobą ogłupiałego kolegę. Przez dłuższy czas oboje, każdy na
swój sposób, trawili zajście, nie odzywając się do siebie. Pierwszy
zaryzykował Artur:
- Co tu jest grane? – spytał cicho. – O czym ten facet mówił? Burdel, klienci. Czy ja coś przegapiłem?
- Zamknij się, idioto! – warknęła. – Nie widzisz, że to świr?
Alkoholik pieprzony, od rana pociąga, co mu w rękę wpadnie, ale delirki
jeszcze do tej pory nie miał. No teraz to ja za chińskiego boga sama tu
na noc nie zostanę. Nie ma mowy!
Sytuacja rozwiązała się niejako sama. Maciek, wróciwszy z pracy,
wysłuchał relacji nad wyraz spokojnie i bez komentarza, chociaż parę
razy obrzucił dziwnym spojrzeniem przyjaciela. Ciche obawy Martyny, że
oto wzburzony małżonek niewątpliwie poleci dać w mordę człowiekowi,
który obraził jego połowicę, i odniesie poważne obrażenia wskutek
drastycznej różnicy wagi, a w końcu i tak wyląduje w więzieniu za czynną
napaść na inwalidę, znikły bezpowrotnie w ciągu paru minut. Maciek był
rozsądny do granic człowieczeństwa i sprowokowanie go do czynów
zakazanych nie udało się nawet kumplom w przedszkolu. Zażądał kolacji,
którą spożył w milczeniu, zastanawiając się nad czymś głęboko. Po
dopiciu ostatniego łyka herbaty wstał i powiedział krótko:
- Musimy zmienić lokal. Co myślisz o przeprowadzeniu się pod
Gdańsk? Gdybyś rozejrzała się za pracą w jakiejś wiejskiej szkółce,
mieszkanie mielibyśmy za darmo.
- Na wieś? – skrzywiła się niechętnie. – Czemu akurat na wieś?
Może jednak spróbujmy poszukać w innej dzielnicy albo na obrzeżach. Jak
będziesz dojeżdżał do pracy?
- Przestań, przecież mamy 1983 rok, wieś już od dawna jest
zelektryfikowana, skanalizowana, no i nie tylko wołami można się tam
dostać, ostatecznie chyba jakieś autobusy kursują, może nawet
codziennie. Nie proponuję ci wyprawy w dzikie Bieszczady tylko
zamieszkanie kilkanaście kilometrów od Gdańska. Poza tym tak taniego
mieszkania jak to nigdzie w mieście nie znajdziemy, a na droższe nas nie
stać, bo mam pewne plany.
Martyna nie traciła czasu na dopytywanie się, jakie to plany ma jej
małżonek. Nauczyła się, że Maciek prędzej by własny język połknął, niż
pochwalił się czymś, co nie jest jeszcze zapięte na ostatni guzik. Taką
już miał naturę, a ona nie widziała specjalnego powodu, żeby z tym
walczyć. To, że również żony nie brał pod uwagę na etapie planowania
wspólnej skądinąd przyszłości, było sprawą drugorzędną. Nie, no
oczywiście, że na początku się buntowała, ale po pewnym czasie poczuła
się po prostu zwolniona z podejmowania ważnych życiowych decyzji, a że
jeszcze te Maćkowe były zawsze trafione w dziesiątkę, więc w zasadzie
nie miała powodu do narzekań.
Reszta wieczoru upłynęła na studiowaniu mapy samochodowej, którą
zachwycony pomysłem Artur przyniósł ze schowka swojego wysłużonego
malucha. Zakreślili ołówkiem optymalny obszar wokół Trójmiasta, ale
wkrótce zabawa tak ich wciągnęła, że jeździli pazurem po całych
Kaszubach i Kociewiu, chichocząc przy co ciekawszych nazwach.
- Co powiecie na Wilcze Błota albo Babi Dół?
- E tam, za elegancko. Tu patrzcie: Pomyje ewentualnie Barłożno.
Wyobrażacie sobie te kartki świąteczne? Bąkowo też niezłe. Zapraszamy na
grochówkę do Bąkowa. No i Rozłazino daje pole do popisu. Zgrupowanie w
Rozłazinie, po obiedzie nie rozłazić się po krzakach, bo będzie
prelekcja.
- Ja bym poszła w coś bardziej wytwornego. Dargoleza na przykład.
Nie, odpada, trochę za daleko. Ale już taki Rożental, jakby go
akcentować na pierwszą sylabę…
- „Rożentala” to dostaniesz w spadku po swojej babci, odgrażała się
kiedyś, że specjalnie dla ciebie przechowuje w komodzie jakieś cenne
skorupy. Może najodpowiedniejsza miejscowość dla kobitek to po prostu
Chłopy? – dwuznaczny dowcip Maćka wyraźnie był obliczony na efekt, bo
autor spod oka skontrolował stan zawstydzenia słuchaczy. Arturowi nawet
powieka nie drgnęła, a Martyna na szczęście w tym samym momencie odkryła
na mapie niejaką Gać oraz Szopę i Kaplicę, co wywołało nową falę
skojarzeń.
- Wolicie zapraszać gości na prywatkę do Kaplicy czy do Szopy? Do
Szopy hej pasterze!!! - zaintonował fałszywie. - Pozdrowienia z Gaci przesyłają Martyna i Maciek.
Droga do Gaci prosta jak strzelił. I biedni, i bogaci, chcą się dostać do Gaci –
rozkręcał się Artur. Nic nie było w stanie go przebić. W tej sytuacji
nieśmiały komentarz Maćka na temat lekceważącej wszelkie zasady
gramatyczne miejscowości Mała Słońca wywołał zaledwie lekkie uśmiechy.
Beztroską zabawę przerwał znienacka gospodarz, który objawił się w
progu i zażądał ni mniej ni więcej tylko zwrotu kosztów za wybitą szybę
oraz obtłuczone ucho glinianego siwaka. Patrząc znacząco na Martynę
obwieścił, iż to ona jest winna tym zniszczeniom, jako że przez swoją
niedbałość spowodowała przeciąg o sile huraganu. Obleśny uśmieszek
i spojrzenie przenoszone z Martyny na Artura i z powrotem, wyraźnie
miały dać do zrozumienia Maćkowi, że tylko dlatego nie dostrzega on
rozwiązłości swojej własnej małżonki, iż obfite poroże zasłania mu oczy.
Kiedy jednak surowy wzrok pana Janka, ześlizgnąwszy się z rozpustnych
kochanków, niechcący spoczął na butelce wina opróżnionej zaledwie do
połowy, jego twarz przybrała nagle wyraz łagodnej zadumy. Niby
od niechcenia ujął flaszkę w lewą dłoń i przysunął szyjkę do nosa,
wciągając z rozkoszą luby zapach. Ekstaza, której doznał, była tak
wymowna, że Martyna bez słowa podsunęła mu czystą szklankę, wychodząc z
założenia, że mizerna pojemność kieliszka mogłaby go tylko rozjuszyć.
Ofiara nałogu sieknęła dwie solidne porcje rieslinga, nie bez żalu
rozstając się z pustą butelką. Eliksir miał wyraźnie czarodziejską moc,
bo po krótkim zastanowieniu pan Janek oznajmił, iż z przyczyn osobistych
musi niestety zrezygnować z odnajmowania pokoju lokatorom, ale jest
człowiekiem, więc na bruk ich nie wyrzuci, dopóki czegoś sobie nie
znajdą. Za szybę, po namyśle, chce tylko połowy jej wartości, dzban zaś
wspaniałomyślnie odpuści, bo ucha i tak nie widać w kącie przedpokoju.
Praktyczny Maciek nie mógł się oprzeć myśli, że gdyby przezornie
zabezpieczyli jeszcze jedno wino, gospodarz w przypływie szlachetności
zapewne darowałby im część czynszu. Szkoda, że nie sposób przewidzieć
wszystkich sytuacji. (c.d.n.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz