piątek, 7 czerwca 2013

ROZDZIAŁ IX: Święta



        Święta Bożego Narodzenia stanowiły zawsze problem porównywalny do węzła gordyjskiego i już pół roku naprzód spędzały sen z powiek Martyny i Maćka. Każda z teściowych oczekiwała bezwzględnej obecności potomka u siebie, wobec czego Andrzejewscy mieli dwa wyjścia: albo rozstawać się na czas świąt, przy okazji rozrywając na pół Pawełka, żeby każda babcia mogła się nim nacieszyć,  albo też pokornie odbywać kilkusetkilometrowe pielgrzymki zatłoczonymi pociągami, żeby zadowolić wszystkich, co i tak było nieosiągalne, bowiem najwyżej punktowano obecność na wigilijnej wieczerzy. Po kilku latach małżeństwa młodzi, kierując się niezrozumiałą potrzebą własnego komfortu psychicznego oraz fizycznego, zdecydowali się zmodyfikować rodzinną tradycję i zimowe święta spędzać tylko u jednej mamy/teściowej. Kolejność pierwszej wizyty ustalono drogą losowania. Ślepy los wybrał mamę Martyny, co spowodowało nerwową reakcję  mamy Maćka, która natychmiast wysłała niewdzięcznikom paczkę z prezentami gwiazdkowymi, nie wkładając do niej ani kartki świątecznej, ani opłatka, ani zwyczajowej instrukcji, co dla kogo i jak tego używać.  Paczka zawierała bury męski sweter z golfem, motek wściekle różowej włóczki oraz plastikową papierośnicę w kształcie fortepianu. Zakładając, że pięcioletni Paweł jeszcze nie palił,  włóczka była przeznaczona dla niego, pewnie na niemowlęcą czapeczkę. Papierośnica zaś przez długie lata stanowiła wdzięczny temat towarzyskiej konwersacji, a niekończące się pomysły, jak i kiedy z niej korzystać,  skutecznie rozpraszały codzienną nudę.
       Pierwsze Boże Narodzenie „na swoim” również nie odbyło się w Markowie, tylko tym razem wypadło u mamy Maćka. Ale że liczba odwiedzin właśnie się wyrównała, następną Wigilię zaplanowali u siebie i zgodnie postanowili bronić tego pomysłu do ostatniej kropli krwi.  Pół roku wcześniej oznajmili rodzinom swoją decyzję i wystosowali serdeczne zaproszenia. Wątpliwości typu „A jak tam do was dojechać na to zadupie?” oraz: „Pewne śnieg nas zasypie i przez miesiąc żaden pług tam nie dotrze!” pominęli milczeniem, słusznie biorąc je za przejaw przekory. Dyplomatycznie nie skomentowali również wypowiedzi mamy Maćka, że synowa niewątpliwie nie potrafi gotować zdrowo i smacznie, więc po co te wszystkie  fanaberie i czy nie lepiej po staremu.
       Mina męża wynagrodziła Martynie ten afront, jako że w skład menu ostatniej wieczerzy wigilijnej w Ostródzie wchodził barszcz z torebki, domowe pierogi z grzybami, niedogotowana kapusta, rozgotowane ziemniaki w mundurkach oraz konserwa z karpia w sosie pomidorowym, a na deser biszkopt z galaretką. Pani Andrzejewska nie była amatorką tradycyjnych potraw wigilijnych i hołdowała zasadzie, że i tak nikt tym się nie będzie zajadał, więc po co się wysilać. Jej codzienne gotowanie było proste jak konstrukcja cepa. Zupa jarzynowa, pieczeń z karkówki, kotlety mielone, mizeria albo pierogi, w lepieniu których osiągnęła zdumiewająca biegłość, to były szczyty jej możliwości kulinarnych.  Imprezy rodzinne uświetniała jeszcze jajkami w majonezie, sałatką włoską i śledziami skropionymi oliwą tuż przed podaniem. Poza tym na stole królowały kanapki – po dwie na twarz. Każdą sugestię, że warto jakoś wzbogacić jadłospis, kwitowała krótkim:
- A po co? Sprawdzone to sprawdzone. Ludzie nie lubią nowości!
       Kiedy zaś Martyna osobiście przygotowała na jej imieniny jajka faszerowane w skorupkach i obsmażane na maśle, które goście  spałaszowali z apetytem w ciągu paru sekund, jednym słowem nie wspomniała, kto jest autorem dania, z kwaśnym uśmiechem odbierając nienależne pochwały. W końcu to tylko epizod, ot, trafiło się ślepej kurze ziarno! Teściowa trwała bowiem w bezzasadnym przekonaniu, iż jej,  pożal się Boże, synowa jest kuchenną niemotą. Czasami zlecała Martynie proste  czynności, jak pokrojenie chleba, wlanie zupy do talerza albo, w sytuacjach ekstremalnych, nawet usmażenie jajecznicy, ale nie spuszczała z niej wtedy oka, a decyzje o grubości kromek czy ilości soli  podejmowała zawsze osobiście.      
     Martyna wychowała się w domu, gdzie „przegięcie” poszło w odwrotnym kierunku.  Rodzina niezbyt zamożna, ale dumna i z tradycjami, nadrabiała braki materialne doskonałą kuchnią, znaną i komentowaną szeroko w okolicy.  Lodówka zawsze była pełna domowych wyrobów, z których na plan pierwszy wysuwało się tzw. masło śledziowe, bo ryby w tej rodzinie ceniono szczególnie. Wszelkie święta, zwłaszcza Boże Narodzenie, obchodzono „na bogato”. Wigilijny stół uginał się od regionalnych specjałów, a mama i babcia konały ze  męczenia, bo przecież niczego nie mogło zabraknąć! Karp po żydowsku - specjalność domu, śledzie: w occie, w oleju, w śmietanie, z czosnkiem, z jabłkiem, z groszkiem itp., dorsz po grecku, pstrąg w galarecie, barszczyk pachnący majerankiem, „kapuśniaczki” – czyli pulchne drożdżowe paszteciki z postnym farszem, a na deser   kompot z suszonych owoców, kisiel z żurawiny, kutia,  makowiec, sernik i keks obficie  nadziany bakaliami. Wigilijna nasiadówka trwała zwykle do północy, a już od rana, jak w Nawłoci u Żeromskiego, zaczynała się krzątanina przy świątecznym śniadaniu. Dwa następne dni upływały na nieustającym napełnianiu umęczonych żołądków wiejskimi  wędlinami,  mięsem pieczonym na sto sposobów, przystawkami, sałatkami, ciastami i ciasteczkami, tortami, nalewkami, nie wspominając o  smakowitych resztkach z Wigilii. Najmniejszym wzięciem cieszyło się pieczywo, które, jak wiadomo, nie tylko zakwasza organizm, ale i zajmuje miejsce należne delicjom właściwym, jednak wspomniane już „kapuśniaczki” wyrywano sobie z rąk, a o ostatnią sztukę toczono śmiertelne boje.
       Dwa następne poświąteczne miesiące przepełniały grzeszne wspomnienia obżarstwa, bezowocna walka z nabytą nadwagą oraz wyrzuty sumienia spowodowane  zachłannym spożyciem takiej ilości kalorii, jaka zaspokoiłaby półroczne potrzeby żywieniowe mieszkańca Etiopii.
        Martyna zawsze miała ambiwalentne uczucia na temat tradycji świątecznych swojego domu rodzinnego. Z jednej strony była z nich dumna, z drugiej ubolewała nad faktem, że wszystko, co tworzyło tę niepowtarzalną atmosferę, kończyło się w zasadzie już na etapie przygotowań. Przedświąteczny rozgardiasz: zmiana pościeli, szorowanie szafek kuchennych, karp w wannie, choinka w przedpokoju, tuszka zająca za oknem. A potem przenikające się coraz to nowe zapachy: najpierw zmysłowy - pasty do podłogi i świerkowych igieł, potem siermiężny - gotowanej kapusty, wreszcie ten najbardziej wyczekiwany, piernikowo-pomarańczowy, któremu zwykle towarzyszyło ubieranie drzewka. Potem była już tylko konsumpcja. Żadnych chóralnie odśpiewywanych kolęd, żadnych rodzinnych spacerów,  rozmów do świtu, co najwyżej wspólne gapienie się w ekran telewizora. Biesiadnicy, zmęczeni obżarstwem i bezruchem, przeważnie drzemali za stołem, a gospodynie co chwila chroniły się w zaciszu sypialni, żeby zrekompensować sobie kilka nieprzespanych nocy.  
      Martyna odziedziczyła absolutną potrzebę przygotowywania świąt wystawnych, choćby za cenę krachu finansowego własnej  rodziny. Jej Wigilia też musiała składać się z co najmniej trzynastu potraw,  a dania świąteczne powinny zaspokoić apetyt drużyny harcerskiej po całonocnych podchodach. Niech widzą, jaka z niej gospodyni, zwłaszcza teściowa niech oniemieje z zachwytu i  zzielenieje z zazdrości!
      Tymczasem ambitne plany wspierane mickiewiczowskim apelem „Mierz siły na zamiary” powoli zaczął zmierzać w stronę oportunistycznej wersji „Mierz zamiar podług sił”, bo w portfelach mieli tylko kilka banknotów o niewysokich nominałach, trochę bilonu i  parę biletów tramwajowych. Oszczędności zero, bo wszystkie poszły na generalny remont silnika i nowe opony. Na chleb z masłem wystarczyło, zwłaszcza że piwnica i spiżarnia były nieźle zaopatrzone, ale gdzie te ryby, szynki, makowce i inne świąteczne frykasy? Przecież nie poda ziemniaków w dziesięciu smakach i kompotu truskawkowego. Gdzie prezenty dla gości i domowników, gdzie ozdoby choinkowe?
       Jedynie barek był solidnie zaopatrzony, bo Maciek, pracując w firmie eksportowej, co roku przed świętami otrzymywał socjalną zapomogę w postaci sporej paczki z dobrym zagranicznym alkoholem, kawą i słodyczami. W czasach kartkowych były to naprawdę towary luksusowe. Po cudownych hiszpańskich cukierkach nawet  zapach wprawdzie nie pozostał, ale francuskie wino, włoska kawa i szkocka whisky były ciągle obecne jako dowód na łączność Polski ze zgniłym Zachodem. 
       Kiedy rozważali już opcję odwołania rodzinnej imprezy, zupełnie nieoczekiwanie zdesperowana Martyna wpadła na pomysł wzbogacenia domowego budżetu.  Ponieważ nieźle robiła na drutach i miała w zapasie nieco włóczki, jakieś rzemyczki i drewniane koraliki, błyskawicznie wyprodukowała trzy modne swetry i pojechała do Kartuz, pokazać je w tamtejszym butiku. Na pytanie o cenę, wymieniła nieśmiało jakąś kwotę, w jej mniemaniu znacznie zawyżoną, ale przecież dopiero będzie się targować. Ku jej najwyższemu zdumieniu właścicielka schwyciła swetry i bez protestów wyłożyła na ladę kwotę  trzykrotnie wyższą! W sumie prawie miesięczne zarobki wiejskiej nauczycielki! Na swoje szczęście Martyna nie zaprotestowała, a nawet z zimną krwią poleciła swoje usługi na przyszłość, co nigdy zresztą nie nastąpiło. Nieporozumienie wynikało z prostego faktu, że autorka wyceniła całość, a nabywczyni zapłaciła za każdą sztukę z osobna. Nie była zresztą stratna – swetry rozeszły się jak ciepłe  bułki, mimo że ich cena  sklepowa zapierała dech w piersiach,
       Święta były wielkim zwycięstwem Martyny. Teściowa musiała skłonić głowę przed jej umiejętnościami, zwłaszcza, że jedyna potrawa, której nawet pies nosem nie trącił, to była babka piaskowa, którą przywiozła ze sobą.  
- A kto będzie jadł tego gniota, jak wokół same specjały?  - dobił ją teść, jak zawsze racjonalny do bólu. - Ty lepiej patrz i się ucz, to może i ja coś skorzystam.
       Za oknem wolno opadały grube kłaczki puszystego śniegu, dekorując  gałęzie drzew białym futerkiem. Paweł układał uliczki z kolorowych klocków i jeździł po nich wielkim wozem straży pożarnej.  Na kaloryferze mruczały nafutrowane rybami koty. W kącie pokoju stało rozświetlone drzewko przystrojone lśniącymi bombkami, soplami i anielskim włosem. W radiu leciały kolędy i pastorałki i nic nie przeszkadzało, że obżarte do granic rozsądku towarzystwo drzemało za stołem...

        Jedna z Wigilii w Markowie była wynikiem cichego porozumienia obojga małżonków. Ponieważ ich rodziny nie kwapiły się do ponownych odwiedzin „na zadupiu” i znów zanosiło się na świąteczne pielgrzymki, wymyślili prostą do bólu intrygę, która wymagała tylko zgrabnej oprawy. Tuż przed świętami Martyna zawiadomiła swoja mamę, że tegoroczne święta spędzi u rodziny Maćka. W tym samym czasie Maciek wykonał telefon do własnej rodzicielki, przekazując jej informację o decyzji spędzenia świąt u teściowej. Wystarczyło tylko wysłuchać należnej porcji wyrzutów i juz byli wolni jak mustangi. O przypadkowym porozumieniu się teściowych nie mogło być mowy, bo każda żywiła głęboki żal do drugiej o podebranie wigilijnych gości.
       To były cudowne święta, pomijając nawet fakt, że Martyna dostała od męża pod choinkę cudownej piękności ... deskę do prasowania. Pewnie bardziej na miejscu byłby pierścionek z brylantem albo chociaż z cyrkonią, ale sam fakt, że pamiętał, już był godny uznania. Zemściła się subtelnie, acz dostrzegalnie. Przez całe święta panowie musieli obsługiwać się sami, bo ona nie mogła się wprost oderwać od prezentu,  prasując z zapałem wszystko, co wpadło jej w ręce.  Ponieważ jednak już dawno nauczyła się sama spełniać swoje marzenia, więc z kolei ona kupiła mężowi puzzle złożone z jakiejś niewiarygodnej liczby elementów, a przedstawiające widok na Kaplicę Zygmuntowską. Zarekwirowała potem największy stół i układała je pracowicie przez kilka dni, bo Maciek, zgodnie zresztą z jej oczekiwaniami, do tej rozrywki się nie palił. Z wielkim zaangażowaniem i kompletnym brakiem talentu wygrywała też ze słuchu kolędy na mini organach pożyczonych od proboszcza. Zwłaszcza jej wykonanie utworu „Bóg się rodzi” pozostawiło na słuchaczach niezatarte wrażenie, bo odległość między dwoma pierwszymi dźwiękami, za duża dla jej drobnej ręki, powodowała niezamierzone przerwy i  zgrzytliwe  pomyłki. Obok mieszkała nauczycielka muzyki, bardzo cierpliwa i wyrozumiała kobieta…
     Święta te były również sprawdzianem nowych metod wychowawczych. Andrzejewscy dorobili się w międzyczasie drugiego potomka płci męskiej i właśnie osiągnął on wiek lat trzech. Nie mogąc się pogodzić z militarnymi zainteresowaniami Pawła, Martyna postanowiła Michała wychować zupełnie inaczej, a przede wszystkim świadomie i zgodnie z aktualnymi trendami, wpajając weń idee pacyfizmu oraz równouprawnienia w pełnieniu ról społecznych. Akurat gdzieś wyczytała, że to rodzice kodują zainteresowania dzieci różnej płci poprzez kupowanie im określonych zabawek. Dziewczynkom zwyczajowo ofiarowuje się lalki, wózki, kuchenki, maskotki, a chłopcom samochody, samoloty, broń. A po latach utrwalania takich zachowań, oczywiście: baby do garów i niańczenia, faceci za kierownicę i na wojenkę. 
– Nie, mój Misiek będzie czułym ojcem  i  użytecznym mężem – podjęła decyzję odpowiedzialna matka, przygotowując synom paczki pod choinkę.  Uznała, że na edukację Pawła było już zbyt późno, więc dostał jakąś neutralną grę oraz blaszaną lokomotywę na baterie, która jeździła, gwizdała a nawet wypuszczała dym z komina.Natomiast prezent dla Michała został wybrany starannie, z pełnym rozmysłem. Była to średniej wielkości lalka ze stosownym wyposażeniem: łóżeczkiem, wózeczkiem, wanienką i butelką. Lalka była goła jak ją producent stworzył, a wózeczek i łóżeczko pozbawione nie tylko pościeli, ale i najprostszego nawet materacyka. Miało to wywołać w maluchu litość, współczucie, empatię, potrzebę przyjścia z pomocą. Uczucia te wspomóc powinna niewątpliwie kolęda „Jezus malusieńki” śpiewana wspólnie z synem smutnym płaczliwym głosem.  No, to do dzieła!      
       Do końca swojego życia Martyna nie przestanie odczuwać szacunku do syna, na przypomnienie jego reakcji po otrzymaniu gwiazdkowego upominku. Nie było entuzjazmu, ale najpierw trudne do ukrycia zdumienie, potem delikatne zażenowanie, a wreszcie uprzejme zaciekawienie, niewątpliwie okazane wyłącznie po to, żeby nie zrobić przykrości temu staremu sklerotykowi, Mikołajowi, który bankowo pomylił paczki. Przy okazji ujawnił się niezidentyfikowany do tej pory temperament Michała. Okazał się on mianowicie stuprocentowym cholerykiem, który w sytuacji podbramkowej natychmiast znajduje jedynie słuszne rozwiązanie. Na nieśmiałą sugestię, że dzidzia jest goła i zapewne jej zimno, bez wahania ruszył w stronę szafy, gdzie odszukał towar deficytowy, czyli paczkę waty oraz rolkę ligniny i osobiście wykonał zaimprowizowaną pościel, białą i miękką jak Pan Bóg przykazał. Następnie zażądał dla dzidzi stosownego przyodziewku, jego wykonaniem obarczając "babcię", która przez dwa tygodnie produkowała garderobę od majtek począwszy, na czapce skończywszy. Z włóczki, szmatek i skrawków futerka powstała całkiem bogata kolekcja ubrań. Sprawy fizjologicznych potrzeb lalki Michał także rozwiązał jak stuprocentowy facet, mianowicie ze słowami „Zsikała się!” wręczał ją Martynie, a ta musiała bezzwłocznie dokonać ceremonii przewijania, żeby unaocznić przyszłemu ojcu, jaka to ważna czynność. Ponieważ jednak lalka sikała jak opętana mniej więcej co pół godziny, spowodowało to niemałe utrudnienia w życiu codziennym. Pomysłodawczyni zaczęła więc powoli wycofywać się z programu wychowawczego, coraz częściej, chociaż jeszcze nie do końca świadomie, odsyłając syna do zabawy samochodzikiem, żołnierzykami czy klockami lego.  Młody nie oponował. Po miesiącu wspólnie ustalono, że zaniedbana, głodna i zasikana lalka będzie miała lepiej, jeśli adoptuje ją córka sąsiadki, co nastąpiło natychmiast ku obopólnej satysfakcji.  

       Były i święta tragikomiczne, przeplatane śmiechem i łzami, gdy pękła rura i ustrojoną choinkę zalały strumienie gorącej wody, spłukując barwnik ze wszystkich bombek i niszcząc ułożone pod drzewkiem prezenty. Były i tragiczne, kiedy puste miejsce przy wigilijnym stole przypominało nieobecność nie chwilową, ale już na zawsze. Ale przyjemniej jest zachować po latach wspomnienia tylko miłe, choćby nawet były doprawione szczyptą ironii i sarkazmu…

czwartek, 6 czerwca 2013

ROZDZIAŁ VIII: Wczasy


        Jak psu gnat, tak pracującemu na państwowej posadzie Polakowi należał się zasłużony odpoczynek. Fundusz Wczasów Pracowniczych  wypłacał całkiem solidne dotacje, jeśli ktoś dowiódł  odpowiednimi kwitami i oświadczeniami, że zainwestował żywą gotówkę w  podreperowanie swoich  sił niezbędnych do sprawnego funkcjonowania państwa.  
         Andrzejewscy, odkąd wyprowadzili się do Markowa, nie odczuwali specjalnej potrzeby urlopowej zmiany klimatu, jako że wszystko mieli na miejscu: jezioro, las, świeże powietrze i ekologiczną żywność. Nawet zielony teren wokół szkoły przez całe dwa wakacyjne miesiące w całości należał do nich, więc mogli do woli byczyć się na leżakach, poddając grzeszne ciała zbawiennemu działaniu słońca. Ba, dla wielu swoich  bliższych i dalszych znajomych sami stali się urlopową  atrakcją, bo po pierwsze tzw. „wczasy pod gruszą” refundowane przez zakład pracy można  było udokumentować pieczątką autentycznego sołtysa, a po drugie, pobyt na wsi, choćby tylko jednodniowy, dla mieszczucha stanowił niezwykłą frajdę. Już od końca czerwca zapowiedziane oraz niespodziewane wizyty weekendowych turystów urozmaicały ich sielankowy żywot, chociaż zmuszały do nieustającego utrzymywania względnego porządku i dobrze zaopatrzonej lodówki.
         Ale kiedy oglądana codziennie natura spowszechnieje, w człowieku rodzi się chęć odmiany.  Martyna nie miała zbyt wysokich wymagań, lecz jej dusza zawsze się rwała do ludzi. I to bynajmniej nie tych zagonionych, z nieprzytomnymi od przepracowania oczami i ponurymi twarzami, ale tych urlopowych: wyluzowanych, uśmiechniętych,  życzliwie nastawionych do świata.  Szczególnie upodobała sobie zwykłe ośrodki wypoczynkowe położone na zadrzewionych terenach nad jeziorami. Ich standard znacznie odbiegał od tego, co można nazwać luksusem. Domki ze sklejki, obecnie zwane gierkowskimi, cechowała przede wszystkim niewygórowana cena wynajmu i fakt, że przeważnie dawały dość skuteczne schronienie przed deszczem i wiatrem.  Bieżącą wodę oferowały tylko niektóre, a jeżeli w dodatku ciepłą – śmiało można było mówić o komfortowych warunkach wypoczynku. Takie miejsca miały swoją specyficzną atmosferę, której dziś darmo by szukać.  Na przykład wczasowicze, ludzie nierzadko z różnych stron Polski, po mniej więcej trzech dniach znali się już jak łyse konie, gdyż okoliczności zmuszały ich do wielokrotnego spotykania się przy rozmaitych okazjach. Należało do nich wspólne wieczorne i poranne stanie w kolejce do prysznica, obiady w stołówce wydawane tylko w określonych godzinach czy zbiorowe oglądanie telewizji, a czasem seansów filmowych,  oferowane przez kaowców. Ci ostatni urządzali również tzw. wieczorki zapoznawcze i pożegnalne, tak właściwie nie bardzo wiadomo dla kogo i po co, skoro 99% klienteli stanowiły małżeństwa, przeważnie obarczone nieletnim potomstwem.
       Ludzie dobierali się w grupy bez pomocy kaowców, według własnego klucza. Najszybciej zwąchiwali się brydżyści. Wystarczyło tylko krzyknąć hasło: „Czwarty do brydża!”, żeby zaraz ktoś  ujawnił znajomość skróconej treflówki a nawet konwencji Wilkosza.  Biada tym zdemaskowanym graczom, dla których brydż był tylko nieszkodliwą rozrywką, a nie pasją życiową. Martyna, nieźle sobie radząc z każdym rodzajem gier karcianych, osobiście doświadczyła, co znaczy być niezbędnym „czwartym”. Praktykę brydżową odbyła na studiach u mistrzów akademickich. Uczennicą była pojętną, ale nauczycielką kiepską, bo próba przekazania tej wiedzy Maćkowi skończyła się  fiaskiem. Dla niego odzywka „trzy piki” nie oznaczała niczego innego, jak właśnie faktu posiadania trzech pików i to koniecznie od góry. Do licytacji włączał się wyłącznie wtedy, gdy partner przypadkiem trafił na jego mocny kolor. Licytowanego przez partnera szlema kończył pasem na trzech, a mając koronę w treflach, bez boków i poparcia, z uporem dążył do szlemika. Rozgrywał partię „na czuja”, nie kierując się żadnymi zasadami, których zresztą nie miał. Potrafił zmarnować najlepszą kartę, nawet wykładaną. I, jak na ironię, uwielbiał grać w brydża!  Pewien lipcowy pobyt na wczasach nad malowniczym jeziorem Narie całe późniejsze życie kojarzył się Martynie z brydżową gehenną. Domek nad samym brzegiem, pogoda jak drut, woda w jeziorze przejrzysta i cieplusieńka, do dyspozycji rower wodny i łódka, nowe śnieżnobiałe bikini i wypracowana na tę okoliczność figura, tymczasem w najbliższym sąsiedztwie – samotne małżeństwo – ponurzy fanatycy brydża. Rozgrywki trwały przez całe noce, a zaczynały się wczesnym popołudniem, właściwie tuż po obiedzie.  Andrzejewscy byli jedynymi brydżystami w okolicy i raz zidentyfikowani nie mogli się wymigać, tym bardziej, że Maciek chętnie przyjmował propozycje. Wiecznie niewyspana Martyna nastawiała sobie budzik (na wczasach!), żeby rano złapać chociaż odrobinę słońca. Przez dwa tygodnie pobytu raz przepłynęła się łódką i raz rowerem wodnym, dwa razy skorzystała z kąpieliska, raz odbyła krótki spacer po lesie i kilka razy poopalała się na leżaku tuż obok domku. Resztę czasu zajął brydż, traktowany niezwykle serio, bez żadnych zbędnych rozmów, oprócz licytacji naturalnie,  na twardych drewnianych stołkach, w chmurach tytoniowego dymu. Żeby wtedy uczono asertywności, Martyna niewątpliwie wrzasnęłaby śladem Agafii Tichonowny z „Ożenku” Gogola: - Wont, durnie!!! -  a tak robiła dobrą minę do złej gry, w milczeniu znosząc katusze.
         Kiedy Michał skończył półtora roku, Andrzejewscy wybrali się rodzinnie do domku letniskowego pod Olsztynem. Stał on na tyłach ośrodka wypoczynkowego użytkowanego głównie przez górników wietrzących tu swoje zapylone płuca. Za domkiem głośno szumiał bystry strumyczek, który pokonywał ponad metrową śluzę. Pogoda niezbyt dopisała, dni były pochmurne, chłodne, na szczęście padało niezbyt często. Maciek szybko stwierdził, że nic tu po nim, natomiast Martyna nie zamierzała zrezygnować z pobytu. Ustalili, że ojciec z młodszym Michałem pojadą do teściów, natomiast ich miejsce zajmie Przyjaciółka ze swoim nieletnim synem. Wkrótce obie zaczęły zgodne gospodarowanie w skromnym ciasnym domku, a ich zaprzyjaźnieni potomkowie, pięcio- i siedmiolatek, wspólne zabawy pod czujnym okiem rodzicielek. Dni mijały jeden podobny do drugiego: śniadanie, ubieranie dzieci, pilnowanie dzieci, obiad, przebieranie dzieci, pilnowanie dzieci, popołudniowa kawka, pilnowanie dzieci, kolacja, przebieranie dzieci, usypianie dzieci, czas wolny – lektura prasy, pogaduchy, zawistne spojrzenia na pary udające się na wieczorny dansing.  
       Obie panie, nasyciwszy się po pachy spełnianiem obowiązków macierzyńskich, zapragnęły jakiejś odmiany. Obie były w głębokim dołku psychicznym: Przyjaciółka niedawno po rozwodzie, Martyna w trakcie dość głębokiego kryzysu małżeńskiego. Ich ówczesny stosunek do mężczyzn można by nazwać ambiwalentnym; nieufność do swoich połączona z wiarą, że może gdzieś na świecie są lepsi. To był główny temat ich długich wieczornych rozmów.   
        Pewnego dnia Przyjaciółka powiedziała stanowczo:
 – Tak dalej nie może być. Musimy coś wymyślić, bo zamatkujemy się na śmierć i bezpowrotnie utracimy resztki kobiecości! Przynajmniej poznajmy kogoś, porozmawiajmy, wybierzmy się na tańce. Do roboty!
        Na stole wylądowały zapomniane dotąd kosmetyczki, lusterka i lokówki, na łóżkach wszystkie ciuchy wysypane z walizek. Przyjaciółka, jako posiadaczka  znakomitej intuicji stylistycznej, zrobiła siebie i Martynę na bóstwa po prostu.  Jedna w dżinsach i malinowym ażurowym sweterku pięknie kontrastującym ze smagłą skórą i kasztanową czupryną, pazury naturalnie też czerwone; druga jak zawsze klasycznie elegancka w jasnokremowej sukience mocno ściśniętej szerokim paskiem. Zadowolone z wyglądu wręczyły potomstwu wiaderka i łopatki, zaprowadziły je na bezpieczny piaszczysty brzeg jeziora, a same udały się na taras pobliskiej kawiarni, skąd mogły jednocześnie mieć oko na dzieci i sprawdzić swoje aktualne  możliwości w zakresie kokietowania płci odmiennej.
– Najlepiej poznać takich, którzy grają w brydża – rzekła w zamyśleniu Przyjaciółka, lustrując najbliższe stoliki. – To da nam jakieś 70% pewności, że będą inteligentni.
       Niestety, efekty bacznej obserwacji ewentualnych kandydatów były mizerne. Stoliki wokół okupowały wielodzietne rodziny ze zwalistymi  królowymi-matkami  na czele. Bachory żarły lody Bambino, paćkając wszystko dookoła, matrony popijały kawę, a potulni tatusiowie-trutnie z rozkoszą sączyli swoje przydziałowe jedno piwo dziennie. Z trzech samotnych panów pierwszy był w stanie nieważkości, drugi klepał po tyłku kelnerkę, a trzeci miał twarz nieskalaną choćby najmniejszym śladem rozumu.   
    Rozczarowane przyjaciółki odwróciły się tyłem do tarasu i smętnie spoglądały  na ścieżkę, którą spacerowali wczasowicze. Nagle Martyna poruszyła się żywo i wbiła wzrok w jeden punkt.
– Ty widzisz to, co ja? – nieznacznym ruchem głowy wskazała malowniczą grupę wyłaniającą się właśnie zza zakrętu ścieżki. W jej skład wchodzili dwaj na oko trzydziestoletni mężczyźni, smukli, wysocy, dobrze ubrani. Między nimi szła obłędnie zgrabna dziewczyna, której długie ciemne włosy falowały na wietrze.
– No tak, przystojni nawet, w brydża też pewnie umieją grać – westchnęła Przyjaciółka. – Ale spójrz na tę laskę. Toż przy niej wyglądamy jak kaszaloty. Zero szans! 
– Może to siostra? – Martyna nie traciła optymizmu. – A jeśli nawet nie, to przecież ich dwóch, a ona jedna. Pobiją się, czy jak? A my akurat dwie...
– E, co ty, nie warto nawet próbować.         
     Nie wiadomo, co się stało, czy zaingerowały jakieś tajemnicze siły, czy chęć odmienienia wypoczynkowej szarzyzny była tak silna, czy zaistniał zwykły przypadek. Po kilku minutach nieoczekiwanie obaj panowie, już bez swojej towarzyszki, pojawili się na tarasie i zajęli miejsce przy jedynym wolnym stoliku usytuowanym tuż koło balustrady. Zamówili po małym piwie i zaczęli rozglądać się dookoła. Przyjaciółki siedziały najbliżej. Rozmowa nawiązała się nagle, jakby znali się od zawsze. Standardowo omówiono pogodę, tutejsze towarzystwo, rozrywki. Temat brydża wypłynął sam – owszem obaj przyznali się do znajomości jego tajników i chętnie przystali na rozegranie paru roberków. Panie podały namiary domku, w którym odbędą się rozgrywki i z gracją opuściły towarzystwo, odprowadzane spojrzeniami nowych znajomych. Przechodząc obok własnych dzieci, nawet nie odwróciły głów w ich stronę, tylko Martyna warknęła pod nosem: – Zabierać zabawki i za nami! – słusznie przypuszczając, że przedwczesne zdemaskowanie faktów może spłoszyć brydżowych partnerów. Zaskoczeni chłopcy pomknęli do domu, nie zdradzając nijakich powiązań z matkami. W jeszcze większe zdumienie wprawiła ich informacja, że właśnie muszą iść spać, choć  na niebie słońce jak byk. O dziwo, nawet nie próbowali protestować. Nakarmieni,  położeni w bocznym pokoiku i ułagodzeni bajką, zasnęli w ciągu pół godziny.
      Gdy ogoleni i wypachnieni panowie nadciągnęli z gościńcem w postaci butelki wina malaga, miny im nieco zrzedły. Obie brydżystki siedziały w pełnej gotowości przy stoliku przed domkiem. Na blacie czekały dwie talie kart, notes i długopis.
– Naprawdę będziemy grać w brydża? – spytał z niedowierzaniem wyższy, który przedstawił się jako Wiktor.
– Jasne, siadajcie, losujemy.
       Z jękiem zawodu goście opadli na taborety. Ich zamiary stały się przejrzyste jak szkło, kiedy już w czasie pierwszej rozgrywki okazało się, że niższy, Jacek, nie odróżnia kierów od trefli. Ale atmosfera zrobiła się tak zabawna i przyjazna, że nie przeszkodziło im to grać dalej. Do domku zapędziła ich dopiero ciemna noc i rozpaczliwy jęk Jacka:
– Dziewczyny, chcecie nas zamrozić i schować na później, czy jak?
     Mrugając do siebie porozumiewawczo, przyjaciółki zaprosiły panów do „salonu”, prosząc o bardzo ciche zachowanie. Zrobiły kawę, podały kanapki i... ponownie zapędziły ich do brydżowego stolika. Rozgrywka trwała do świtu bladego, mimo niedwuznacznych sugestii Wiktora, żeby zmienić karty na jakieś przyjemniejsze rekwizyty. Padały też propozycje wspólnej nocnej kąpieli w jeziorze, masażu stóp oraz zajęć w podgrupach w osobnych pokojach. Żeby zobrazować ostatnią propozycję,  Jacek otworzył drzwi drugiego pomieszczenia i oczom zebranych ukazał się słodki widok dwóch małolatów w kolorowych piżamkach, pogrążonych w głębokim śnie.
– Skąd tu się wzięły te dzieci? – zapytał zdruzgotany.
– Jakiś czas temu bocian je nam przyniósł – oznajmiła zgryźliwie Martyna, nieco podenerwowana nieustającymi podchodami. Wiktor spojrzał przez okno na wschodzące słońce, następnie pokiwał głową, ciężko westchnął i całując na pożegnanie ręce gospodyń, stwierdził:
– Dziewczyny, dzięki wam po prostu chce się żyć!
       Swoją drogą miały więcej szczęścia niż rozumu. Udowodniły sobie, że potrafią przywabić atrakcyjnych samców, a ci okazali się na tyle dowcipni i dobrze wychowani, żeby nie dochodzić swoich roszczeń siłą. Spędziły przezabawny wieczór, pograły w brydża, nabrały pewności siebie. Ale Maciek, któremu Przyjaciółka taktycznie przedstawiła całą historię, podkreślając niesłychane powodzenie Martyny, po prostu ...  nie uwierzył. Z początku ją to załamało, ale później doszła do słusznego wniosku, że to może i lepiej, bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość.  
        Jedne z przyjemniejszych wczasów zasponsorowali Andrzejewskim rodzice Maćka. To znaczy wczasy same w sobie byłyby może i przeciętne, gdyby nie rozwój sytuacji. Pojechali na nie liczną grupą: ich czwórka oraz koleżanka Martyny, Paula – samotna matka z trzema dorastającymi córkami. Ośrodek mieścił się w starej szkole przerobionej na pensjonat wczasowy. Pokoje wyposażone jedynie w łóżka i wieszaki na ścianach, wielka kuchnia z węglową płytą i monstrualnymi elektrycznymi patelniami, dookoła zielono, pachnąco, spokojnie. Jezioro było niedaleko, jakieś trzysta metrów, z tym że dojście do niego znajdowało się w centrum wsi i oprócz funkcji tutejszej plaży pełniło również rolę pastwiska i wodopoju dla krów. Bystre, spostrzegawcze i żądne innego towarzystwa córki Pauli natychmiast wyczaiły, że idąc wzdłuż jeziora, wąską błotnistą ścieżynką wijącą się wśród krzaków, po jakichś dwu kilometrach wychodzi się na całkiem przyzwoite kąpielisko z pomostami, drabinkami, ratownikiem oraz kawiarnią, barkiem, salą telewizyjno-kinową i innymi symptomami cywilizowanego wypoczynku. Można tam było również dojechać szerokim leśnym gościńcem, ale ta trasa była ponad dwukrotnie dłuższa.
    Po grzecznym spędzeniu pierwszego dnia wśród krowich placków kobiety poinformowały Maćka o wynikach rekonesansu po okolicy i jednogłośnie zażądały codziennego dowożenia ich do odległego ośrodka, motywując to faktem, iż będą tam przebywać cały dzień, a więc  muszą wziąć stosowną ilość jedzenia i picia, leżaki, ręczniki, koce, zabawki plażowe dla Pawła i Michała oraz mnóstwo innych nadwodnych gadżetów. Jednak Maciek stanowczo odmówił. Obłożony gazetami nie potrzebował żadnych dodatkowych atrakcji, oprócz leżaka w cieniu klonu, ciepłego posiłku raz dziennie i świętego spokoju. Ponadto wiejska wyboista droga mogła zaszkodzić sfatygowanej "Babci", a dodatkowo w grę wchodziły  jeszcze koszty benzyny zużywanej na codzienne pokonywanie aż szesnastu kilometrów. Nie pomogły żadne tłumaczenia - zaparł się jak muł. W warunkach domowych niewątpliwie postawiłby na swoim, ale tu miał przeciwko sobie cztery obce baby, które w dodatku zbuntowały mu własną, więc w sumie pięć. Zaczęła się wojna podjazdowa.
        Następnego dnia towarzystwo, całkowicie ignorując Maćka, przygotowało całodzienną wałówkę,    wyjmując z lodówki wszystko, co tylko nadawało się do jedzenia. Rozdzielono prowiant równo między siebie, wliczając do sekcji tragarzy trzyletniego Michała. Starsi wzięli ponadto ekwipunek plażowy, koce i ręczniki.  Ruszyli przed siebie,  rzuciwszy przez ramię zdawkową informację, że obiad zjedzą w ośrodku, bo przecież po takim wysiłku nie opłaca się wcześnie wracać. Faktycznie, przyszli z powrotem przed  dziewiętnastą. Po położeniu do łóżek młodszego potomstwa otumanionego słońcem, wodą i leśnym powietrzem, Martyna z Paulą i najstarszą Karoliną zrobiły się na bóstwa i ostentacyjnie, nie zapraszając lekko tym faktem zdumionego Maćka, udały się do ośrodka na seans filmowy,  o którym informację przeczytały w kawiarni. Film wcale nie był tym, o którym marzyły, ale babska perfidia nie zna granic. W jedną stronę poszły błotnistą  ścieżką nad jeziorem, co równało się skróceniu dystansu kosztem finalnego mycia butów i w sumie się opłacało. Zachodzące słońce oświetlało gładką jak lustro taflę wody. Było spokojnie, romantycznie, pięknie. Nawet zatrzymały się kilka razy, urzeczone jakimś niebywałym widokiem. 
       Czar prysnął w drodze powrotnej. Seans skończył się grubo po dziesiątej, a panie postanowiły jeszcze wypić pożegnalną kawkę w barku na brzegu. Barman miło zagadywał, czas płynął niepostrzeżenie, lampy oświetlały okolicę, dając mylne wrażenie, że ciągle jest całkiem jasno.  Jednak wylot ścieżki, którą przyszły, okazał się jakąś straszliwą czarną dziurą. Żadna nie przejawiała chęci zanurzenia się w jej wnętrzu, tym bardziej, że nikomu nie przyszło do głowy zaopatrzyć się w latarkę. Postanowiły wracać drogą okrężną, przez las.
       Pierwszą przeszkodę stanowiła brama zamknięta na cztery spusty na noc. Nie wiadomo było, do kogo się zwrócić z prośbą o otwarcie. Pokonały przeszkodę wierzchem, co w krótkich wąskich spódniczkach i sandałkach na obcasach było nie lada wyczynem. Tylko Martyna rozerwała rękaw bluzki o ostry szpikulec wieńczący wrota. Początek trasy wydawał się fraszką – prosta ubita droga wyraźnie widoczna w jasnej smudze światła dwu potężnych jarzeniówek zainstalowanych przy wejściu. Raźno ruszyły do przodu, dodając sobie otuchy dowcipnymi opowieściami o duchach.  Po dwustu metrach droga skrzyżowała się z głównym traktem – czarnym, ponurym i absolutnie nieprzyjaznym, ale jedynym wiodącym do celu. Nie było rady. 
       Szły, noga za nogą, ze wzrokiem skierowanym do góry, bo tylko jaśniejszy paseczek nieba pomiędzy drzewami wyznaczał kierunek. Każdy szmer, nawet dźwięk własnych kroków, wywoływał strach, początkowo skrzętnie ukrywany przed innymi, potem coraz bardziej dostrzegalny. Paula przypomniała sobie, że podczas pierwszego spaceru widziała w okolicy ślady dzików. Czy dziki żerują w nocy? Nikt tego nie wiedział, ale intuicja podpowiedziała im, że dzikie zwierzęta na ogół boją się hałasu. Zaczęły więc śpiewać solo i w tercecie, pohukiwać, gwizdać i wydawać różne najdziwniejsze odgłosy. Martyna rzuciła luźną uwagę, że samotne kobiety w lesie to łakomy kąsek dla wszelkiej maści zboczeńców. Paula natychmiast wpadła na pomysł, żeby zasugerować potencjalnym napastnikom, że wbrew pozorom nie  są same, bo tylko dla kaprysu wysforowały się do przodu, ale tuż za nimi idą ich mężczyźni - wszyscy jak jeden chłopy na schwał, silni, sprawni, posiadacze czarnych pasów w karate oraz szybkostrzelnej broni palnej. Śpiewy zamieniły się w okrzyki: „Andrzej, Jarek, Waldek, pospieszcie się! Chodźcie z tym pistoletem, bo tu się coś rusza w krzakach!”  
       Takie i coraz durniejsze teksty nie tyle zniechęciły do ataku krwiożercze bestie zwierzęce i ludzkie, ile dodały odwagi bliskim paniki niewiastom. Około drugiej w nocy dotarły do pierwszych obejść wsi, jak łatwo się domyślić – głęboko uśpionej, oprócz czujnych czworonogów, których jazgotliwe zawodzenie towarzyszyło im do końca wędrówki. W centrum wioski musiały się jeszcze opędzić od stada psów większych i mniejszych, które obskoczyło je znienacka, omal nie doprowadzając do apopleksji. 
       Skromniutki pensjonat wydał im się ósmym cudem świata. Usiadły na ławce przed budynkiem i wreszcie dały upust nerwom. Kozłem ofiarnym stał się naturalnie Maciek. To przez tego nieczułego drania przeleciały nocą  pięć kilometrów przez dziką dżunglę rojącą się od gwałcicieli, seryjnych morderców i drapieżników, które o mało nie  rozszarpały ich na strzępy.
– Jak mogłaś wytrzymać tyle lat z takim egoistą?  – wydziwiała Paula, gasząc w połowie wypalonego papierosa i zapalając drugiego. – Przecież on cię ewidentnie lekceważy, ma za nic. Pozwolić żonie wracać samotnie nocą przez las, nie podwieźć na plażę, tylko narażać na dźwiganie leżaka, no słów nie mam!
– Wiesz co? – podkręcona przez koleżankę Martyna aż poderwała się z ławki. – Jak jutro nie będzie chciał nam pomóc, ja po prostu rezygnuję z tych wczasów. Pieprzę taki układ! Wracam do Markowa. A on niech tu się użera z dzieciakami i tłumaczy przed własną matką. Cholera, mogłam wyjść za mąż za Witka? To był prawdziwy dżentelmen, na pewno by mnie lepiej traktował.
        Wspomnienia o Witku zajęły im kolejne pół godziny. Paula z ciekawością wypytywała o szczegóły, tym bardziej, że w międzyczasie Karolina poszła spać. Były narzeczony Martyny urósł w oczach oburzonych kobiet do rangi  rycerza bez skazy, szlachetnego obrońcy białogłów, obiektu pożądania piękniejszej połowy ludzkości, chociaż przecież niegdyś bez większego żalu wymieniła go na Maćka. Jakim byłby mężem? Na pewno lepszym! Wszyscy byli i niedoszli są przecież ideałami.
    Jednak zaistniałe wydarzenia uwieńczone gorącą dyskusją pod uchylonym oknem kuchni przyniosły nieoczekiwane efekty. Nazajutrz Maciek sam z siebie zaproponował, że zawiezie wszystkich na plażę, chociaż musiał zrobić aż dwa kursy w jedną stronę. Do końca pobytu robił za kierowcę i tragarza, nie marudził, nie wydziwiał, był zadziwiająco uprzejmy, nadskakujący nawet. Korzyści odniósł niewspółmiernie wysokie, bo wdzięczny babiniec nie ustawał w wysiłkach, aby dać mu satysfakcję przynajmniej kulinarną: od rydzów pieczonych na blasze, poprzez wymyślne sałatki, mięsa i zupy, do ciast z jagodami, serników i innych delicji.  Zanim zdążył spojrzeć w stronę czajnika, już parowała przed nim wonna kawa. Mało brakowało, a któraś zaoferowałaby trzymanie mu gazety i przewracanie stron. Musiał się czuć jak sułtan w haremie i to stanowisko wyraźnie go satysfakcjonowało. 
     Ale zdecydowanie większy pożytek odniósł ze zdobytej tutaj i bardzo przydatnej wszystkim mężczyznom wiedzy, że z kobietami opłaca się żyć w przyjaźni.