Jak psu gnat, tak pracującemu na państwowej posadzie Polakowi należał się zasłużony odpoczynek. Fundusz Wczasów Pracowniczych wypłacał całkiem solidne dotacje, jeśli ktoś dowiódł odpowiednimi kwitami i oświadczeniami, że zainwestował żywą gotówkę w podreperowanie swoich sił niezbędnych do sprawnego funkcjonowania państwa.
Andrzejewscy, odkąd wyprowadzili się do
Markowa, nie odczuwali specjalnej potrzeby urlopowej zmiany klimatu, jako że
wszystko mieli na miejscu: jezioro, las, świeże powietrze i ekologiczną
żywność. Nawet zielony teren wokół szkoły przez całe dwa wakacyjne miesiące w
całości należał do nich, więc mogli do woli byczyć się na leżakach, poddając
grzeszne ciała zbawiennemu działaniu słońca. Ba, dla wielu swoich bliższych i dalszych znajomych sami stali się
urlopową atrakcją, bo po pierwsze tzw.
„wczasy pod gruszą” refundowane przez zakład pracy można było udokumentować pieczątką autentycznego sołtysa,
a po drugie, pobyt na wsi, choćby tylko jednodniowy, dla mieszczucha stanowił
niezwykłą frajdę. Już od końca czerwca zapowiedziane oraz niespodziewane wizyty
weekendowych turystów urozmaicały ich sielankowy żywot, chociaż zmuszały do nieustającego
utrzymywania względnego porządku i dobrze zaopatrzonej lodówki.
Ale kiedy oglądana codziennie natura spowszechnieje, w człowieku rodzi
się chęć odmiany. Martyna nie miała zbyt
wysokich wymagań, lecz jej dusza zawsze się rwała do ludzi. I to bynajmniej nie
tych zagonionych, z nieprzytomnymi od przepracowania oczami i ponurymi
twarzami, ale tych urlopowych: wyluzowanych, uśmiechniętych, życzliwie nastawionych do świata. Szczególnie upodobała sobie zwykłe ośrodki
wypoczynkowe położone na zadrzewionych terenach nad jeziorami. Ich standard
znacznie odbiegał od tego, co można nazwać luksusem. Domki ze sklejki, obecnie
zwane gierkowskimi, cechowała przede wszystkim niewygórowana cena wynajmu i
fakt, że przeważnie dawały dość skuteczne schronienie przed deszczem i
wiatrem. Bieżącą wodę oferowały tylko
niektóre, a jeżeli w dodatku ciepłą – śmiało można było mówić o komfortowych
warunkach wypoczynku. Takie miejsca miały swoją specyficzną atmosferę, której
dziś darmo by szukać. Na przykład
wczasowicze, ludzie nierzadko z różnych stron Polski, po mniej więcej trzech
dniach znali się już jak łyse konie, gdyż okoliczności zmuszały ich do
wielokrotnego spotykania się przy rozmaitych okazjach. Należało do nich wspólne
wieczorne i poranne stanie w kolejce do prysznica, obiady w stołówce wydawane
tylko w określonych godzinach czy zbiorowe oglądanie telewizji, a czasem
seansów filmowych, oferowane przez
kaowców. Ci ostatni urządzali również tzw. wieczorki zapoznawcze i pożegnalne, tak
właściwie nie bardzo wiadomo dla kogo i po co, skoro 99% klienteli stanowiły
małżeństwa, przeważnie obarczone nieletnim potomstwem.
Ludzie dobierali się w grupy bez pomocy kaowców, według własnego klucza.
Najszybciej zwąchiwali się brydżyści. Wystarczyło tylko krzyknąć hasło:
„Czwarty do brydża!”, żeby zaraz ktoś
ujawnił znajomość skróconej treflówki a nawet konwencji Wilkosza. Biada tym zdemaskowanym graczom, dla których
brydż był tylko nieszkodliwą rozrywką, a nie pasją życiową. Martyna, nieźle
sobie radząc z każdym rodzajem gier karcianych, osobiście doświadczyła, co
znaczy być niezbędnym „czwartym”. Praktykę brydżową odbyła na studiach u
mistrzów akademickich. Uczennicą była pojętną, ale nauczycielką kiepską, bo
próba przekazania tej wiedzy Maćkowi skończyła się fiaskiem. Dla niego odzywka „trzy piki” nie
oznaczała niczego innego, jak właśnie faktu posiadania trzech pików i to
koniecznie od góry. Do licytacji włączał się wyłącznie wtedy, gdy partner
przypadkiem trafił na jego mocny kolor. Licytowanego przez partnera szlema
kończył pasem na trzech, a mając koronę w treflach, bez boków i poparcia, z
uporem dążył do szlemika. Rozgrywał partię „na czuja”, nie kierując się żadnymi
zasadami, których zresztą nie miał. Potrafił zmarnować najlepszą kartę, nawet
wykładaną. I, jak na ironię, uwielbiał grać w brydża! Pewien lipcowy pobyt na wczasach nad
malowniczym jeziorem Narie całe późniejsze życie kojarzył się Martynie z
brydżową gehenną. Domek nad samym brzegiem, pogoda jak drut, woda w jeziorze przejrzysta
i cieplusieńka, do dyspozycji rower wodny i łódka, nowe śnieżnobiałe bikini i
wypracowana na tę okoliczność figura, tymczasem w najbliższym sąsiedztwie –
samotne małżeństwo – ponurzy fanatycy brydża. Rozgrywki trwały przez całe noce,
a zaczynały się wczesnym popołudniem, właściwie tuż po obiedzie. Andrzejewscy byli jedynymi brydżystami w
okolicy i raz zidentyfikowani nie mogli się wymigać, tym bardziej, że Maciek
chętnie przyjmował propozycje. Wiecznie niewyspana Martyna nastawiała sobie
budzik (na wczasach!), żeby rano złapać chociaż odrobinę słońca. Przez dwa
tygodnie pobytu raz przepłynęła się łódką i raz rowerem wodnym, dwa razy skorzystała
z kąpieliska, raz odbyła krótki spacer po lesie i kilka razy poopalała się na
leżaku tuż obok domku. Resztę czasu zajął brydż, traktowany niezwykle serio,
bez żadnych zbędnych rozmów, oprócz licytacji naturalnie, na twardych drewnianych stołkach, w chmurach
tytoniowego dymu. Żeby wtedy uczono asertywności, Martyna niewątpliwie
wrzasnęłaby śladem Agafii Tichonowny z „Ożenku” Gogola: - Wont, durnie!!! - a tak robiła dobrą minę do złej gry, w
milczeniu znosząc katusze.
Kiedy Michał skończył półtora roku, Andrzejewscy wybrali się rodzinnie
do domku letniskowego pod Olsztynem. Stał on na tyłach ośrodka wypoczynkowego
użytkowanego głównie przez górników wietrzących tu swoje zapylone płuca. Za
domkiem głośno szumiał bystry strumyczek, który pokonywał ponad metrową śluzę.
Pogoda niezbyt dopisała, dni były pochmurne, chłodne, na szczęście padało
niezbyt często. Maciek szybko stwierdził, że nic tu po nim, natomiast Martyna
nie zamierzała zrezygnować z pobytu. Ustalili, że ojciec z młodszym Michałem
pojadą do teściów, natomiast ich miejsce zajmie Przyjaciółka ze swoim nieletnim
synem. Wkrótce obie zaczęły
zgodne gospodarowanie w skromnym ciasnym domku, a ich zaprzyjaźnieni potomkowie,
pięcio- i siedmiolatek, wspólne zabawy pod czujnym okiem rodzicielek. Dni
mijały jeden podobny do drugiego: śniadanie, ubieranie dzieci, pilnowanie
dzieci, obiad, przebieranie dzieci, pilnowanie dzieci, popołudniowa kawka, pilnowanie
dzieci, kolacja, przebieranie dzieci, usypianie dzieci, czas wolny – lektura
prasy, pogaduchy, zawistne spojrzenia na pary udające się na wieczorny
dansing.
Obie panie, nasyciwszy się po pachy spełnianiem obowiązków macierzyńskich, zapragnęły jakiejś odmiany.
Obie były w głębokim dołku psychicznym: Przyjaciółka niedawno po rozwodzie,
Martyna w trakcie dość głębokiego kryzysu małżeńskiego. Ich ówczesny stosunek
do mężczyzn można by nazwać ambiwalentnym; nieufność do swoich połączona z
wiarą, że może gdzieś na świecie są lepsi. To był główny temat ich długich wieczornych
rozmów.
Pewnego dnia Przyjaciółka powiedziała stanowczo:
–
Tak dalej nie może być. Musimy coś wymyślić, bo zamatkujemy się na śmierć i bezpowrotnie
utracimy resztki kobiecości! Przynajmniej poznajmy kogoś, porozmawiajmy,
wybierzmy się na tańce. Do roboty!
Na stole wylądowały zapomniane dotąd kosmetyczki, lusterka i lokówki, na
łóżkach wszystkie ciuchy wysypane z walizek. Przyjaciółka, jako posiadaczka znakomitej intuicji stylistycznej, zrobiła siebie
i Martynę na bóstwa po prostu. Jedna w dżinsach
i malinowym ażurowym sweterku pięknie kontrastującym ze smagłą skórą i
kasztanową czupryną, pazury naturalnie też czerwone; druga jak zawsze
klasycznie elegancka w jasnokremowej sukience mocno ściśniętej szerokim
paskiem. Zadowolone z wyglądu wręczyły potomstwu wiaderka i łopatki,
zaprowadziły je na bezpieczny piaszczysty brzeg jeziora, a same udały się na
taras pobliskiej kawiarni, skąd mogły jednocześnie mieć oko na dzieci i
sprawdzić swoje aktualne możliwości w
zakresie kokietowania płci odmiennej.
– Najlepiej poznać takich, którzy grają
w brydża – rzekła w zamyśleniu Przyjaciółka, lustrując najbliższe stoliki. – To
da nam jakieś 70% pewności, że będą inteligentni.
Niestety, efekty bacznej obserwacji ewentualnych kandydatów były
mizerne. Stoliki wokół okupowały wielodzietne rodziny ze zwalistymi królowymi-matkami na czele. Bachory żarły lody Bambino, paćkając
wszystko dookoła, matrony popijały kawę, a potulni tatusiowie-trutnie z
rozkoszą sączyli swoje przydziałowe jedno piwo dziennie. Z trzech samotnych
panów pierwszy był w stanie nieważkości, drugi klepał po tyłku kelnerkę, a
trzeci miał twarz nieskalaną choćby najmniejszym śladem rozumu.
Rozczarowane przyjaciółki odwróciły się tyłem do tarasu i smętnie
spoglądały na ścieżkę, którą spacerowali
wczasowicze. Nagle Martyna poruszyła się żywo i wbiła wzrok w jeden punkt.
– Ty widzisz to, co ja? – nieznacznym
ruchem głowy wskazała malowniczą grupę wyłaniającą się właśnie zza zakrętu
ścieżki. W jej skład wchodzili dwaj na oko trzydziestoletni mężczyźni, smukli,
wysocy, dobrze ubrani. Między nimi szła obłędnie zgrabna dziewczyna, której
długie ciemne włosy falowały na wietrze.
– No tak, przystojni nawet, w brydża też
pewnie umieją grać – westchnęła Przyjaciółka. – Ale spójrz na tę laskę. Toż
przy niej wyglądamy jak kaszaloty. Zero szans!
– Może to siostra? – Martyna nie traciła
optymizmu. – A jeśli nawet nie, to przecież ich dwóch, a ona jedna. Pobiją się,
czy jak? A my akurat dwie...
– E, co ty, nie warto nawet
próbować.
Nie wiadomo, co się stało, czy zaingerowały jakieś tajemnicze siły, czy
chęć odmienienia wypoczynkowej szarzyzny była tak silna, czy zaistniał zwykły
przypadek. Po kilku minutach nieoczekiwanie obaj panowie, już bez swojej towarzyszki,
pojawili się na tarasie i zajęli miejsce przy jedynym wolnym stoliku
usytuowanym tuż koło balustrady. Zamówili po małym piwie i zaczęli rozglądać
się dookoła. Przyjaciółki siedziały najbliżej. Rozmowa nawiązała się nagle,
jakby znali się od zawsze. Standardowo omówiono pogodę, tutejsze towarzystwo,
rozrywki. Temat brydża wypłynął sam – owszem obaj przyznali się do znajomości
jego tajników i chętnie przystali na rozegranie paru roberków. Panie podały
namiary domku, w którym odbędą się rozgrywki i z gracją opuściły towarzystwo,
odprowadzane spojrzeniami nowych znajomych. Przechodząc obok własnych dzieci, nawet
nie odwróciły głów w ich stronę, tylko Martyna warknęła pod nosem: – Zabierać
zabawki i za nami! – słusznie przypuszczając, że przedwczesne zdemaskowanie
faktów może spłoszyć brydżowych partnerów. Zaskoczeni chłopcy pomknęli do domu,
nie zdradzając nijakich powiązań z matkami. W jeszcze większe zdumienie
wprawiła ich informacja, że właśnie muszą iść spać, choć na niebie słońce jak byk. O dziwo, nawet nie
próbowali protestować. Nakarmieni,
położeni w bocznym pokoiku i ułagodzeni bajką, zasnęli w ciągu pół
godziny.
Gdy ogoleni i wypachnieni panowie nadciągnęli z gościńcem w postaci
butelki wina malaga, miny im nieco
zrzedły. Obie brydżystki siedziały w pełnej gotowości przy stoliku przed domkiem. Na blacie
czekały dwie talie kart, notes i długopis.
– Naprawdę będziemy grać w brydża? –
spytał z niedowierzaniem wyższy, który przedstawił się jako Wiktor.
– Jasne, siadajcie, losujemy.
Z jękiem zawodu goście opadli na taborety. Ich zamiary stały się
przejrzyste jak szkło, kiedy już w czasie pierwszej rozgrywki okazało się, że
niższy, Jacek, nie odróżnia kierów od trefli. Ale atmosfera zrobiła się tak
zabawna i przyjazna, że nie przeszkodziło im to grać dalej. Do domku zapędziła
ich dopiero ciemna noc i rozpaczliwy jęk Jacka:
– Dziewczyny, chcecie nas zamrozić i
schować na później, czy jak?
Mrugając do siebie porozumiewawczo, przyjaciółki zaprosiły panów do
„salonu”, prosząc o bardzo ciche zachowanie. Zrobiły kawę, podały kanapki i...
ponownie zapędziły ich do brydżowego stolika. Rozgrywka trwała do świtu
bladego, mimo niedwuznacznych sugestii Wiktora, żeby zmienić karty na jakieś
przyjemniejsze rekwizyty. Padały też propozycje wspólnej nocnej kąpieli w
jeziorze, masażu stóp oraz zajęć w podgrupach w osobnych pokojach. Żeby
zobrazować ostatnią propozycję, Jacek
otworzył drzwi drugiego pomieszczenia i oczom zebranych ukazał się słodki widok
dwóch małolatów w kolorowych piżamkach, pogrążonych w głębokim śnie.
– Skąd tu się wzięły te dzieci? –
zapytał zdruzgotany.
– Jakiś czas temu bocian je nam
przyniósł – oznajmiła zgryźliwie Martyna, nieco podenerwowana nieustającymi
podchodami. Wiktor spojrzał przez okno na wschodzące słońce, następnie pokiwał
głową, ciężko westchnął i całując na pożegnanie ręce gospodyń, stwierdził:
– Dziewczyny, dzięki wam po prostu chce
się żyć!
Swoją drogą miały więcej szczęścia niż rozumu. Udowodniły sobie, że
potrafią przywabić atrakcyjnych samców, a ci okazali się na tyle dowcipni i
dobrze wychowani, żeby nie dochodzić swoich roszczeń siłą. Spędziły przezabawny
wieczór, pograły w brydża, nabrały pewności siebie. Ale Maciek, któremu
Przyjaciółka taktycznie przedstawiła całą historię, podkreślając niesłychane powodzenie
Martyny, po prostu ... nie uwierzył. Z
początku ją to załamało, ale później doszła do słusznego wniosku, że to może i
lepiej, bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość.
Jedne z przyjemniejszych wczasów zasponsorowali Andrzejewskim rodzice
Maćka. To znaczy wczasy same w sobie byłyby może i przeciętne, gdyby nie rozwój
sytuacji. Pojechali na nie liczną grupą:
ich czwórka oraz koleżanka Martyny, Paula – samotna matka z trzema
dorastającymi córkami. Ośrodek mieścił się w starej szkole przerobionej na
pensjonat wczasowy. Pokoje wyposażone jedynie w łóżka i wieszaki na ścianach,
wielka kuchnia z węglową płytą i monstrualnymi elektrycznymi patelniami,
dookoła zielono, pachnąco, spokojnie. Jezioro było niedaleko, jakieś trzysta
metrów, z tym że dojście do niego znajdowało się w centrum wsi i oprócz funkcji
tutejszej plaży pełniło również rolę pastwiska i wodopoju dla krów. Bystre,
spostrzegawcze i żądne innego towarzystwa córki Pauli natychmiast wyczaiły, że
idąc wzdłuż jeziora, wąską błotnistą ścieżynką wijącą się wśród krzaków, po
jakichś dwu kilometrach wychodzi się na całkiem przyzwoite kąpielisko z
pomostami, drabinkami, ratownikiem oraz kawiarnią, barkiem, salą
telewizyjno-kinową i innymi symptomami cywilizowanego wypoczynku. Można tam
było również dojechać szerokim leśnym gościńcem, ale ta trasa była ponad
dwukrotnie dłuższa.
Po grzecznym spędzeniu pierwszego dnia
wśród krowich placków kobiety poinformowały Maćka o wynikach rekonesansu po
okolicy i jednogłośnie zażądały codziennego dowożenia ich do odległego
ośrodka, motywując to faktem, iż będą tam przebywać cały dzień, a więc muszą wziąć stosowną ilość jedzenia i picia,
leżaki, ręczniki, koce, zabawki plażowe dla Pawła i Michała oraz mnóstwo innych
nadwodnych gadżetów. Jednak Maciek stanowczo odmówił. Obłożony gazetami nie
potrzebował żadnych dodatkowych atrakcji, oprócz leżaka w cieniu klonu,
ciepłego posiłku raz dziennie i świętego spokoju. Ponadto wiejska wyboista droga mogła zaszkodzić sfatygowanej "Babci", a dodatkowo w grę wchodziły jeszcze koszty benzyny zużywanej na codzienne pokonywanie aż szesnastu kilometrów. Nie pomogły żadne tłumaczenia - zaparł się jak muł. W warunkach domowych
niewątpliwie postawiłby na swoim, ale tu miał przeciwko sobie cztery obce baby,
które w dodatku zbuntowały mu własną, więc w sumie pięć. Zaczęła się wojna
podjazdowa.
Następnego dnia towarzystwo, całkowicie
ignorując Maćka, przygotowało całodzienną wałówkę, wyjmując z lodówki wszystko, co tylko nadawało się do jedzenia. Rozdzielono prowiant równo między siebie, wliczając do sekcji tragarzy trzyletniego Michała. Starsi wzięli ponadto ekwipunek plażowy, koce i ręczniki. Ruszyli przed siebie,
rzuciwszy przez ramię zdawkową informację, że obiad zjedzą w ośrodku, bo
przecież po takim wysiłku nie opłaca się wcześnie wracać. Faktycznie, przyszli z powrotem przed dziewiętnastą. Po
położeniu do łóżek młodszego potomstwa otumanionego słońcem, wodą i leśnym
powietrzem, Martyna z Paulą i najstarszą Karoliną zrobiły się na bóstwa i
ostentacyjnie, nie zapraszając lekko tym faktem zdumionego Maćka, udały się do ośrodka na seans
filmowy, o którym informację przeczytały
w kawiarni. Film wcale nie był tym, o którym marzyły, ale babska perfidia nie
zna granic. W jedną stronę poszły błotnistą ścieżką nad jeziorem, co równało się skróceniu
dystansu kosztem finalnego mycia butów i w sumie się opłacało. Zachodzące
słońce oświetlało gładką jak lustro taflę wody. Było spokojnie, romantycznie,
pięknie. Nawet zatrzymały się kilka razy, urzeczone jakimś niebywałym widokiem.
Czar prysnął w drodze powrotnej. Seans skończył się grubo po
dziesiątej, a panie postanowiły jeszcze wypić pożegnalną kawkę w barku na
brzegu. Barman miło zagadywał, czas płynął niepostrzeżenie, lampy oświetlały
okolicę, dając mylne wrażenie, że ciągle jest całkiem jasno. Jednak wylot ścieżki, którą przyszły, okazał
się jakąś straszliwą czarną dziurą. Żadna nie przejawiała chęci zanurzenia się
w jej wnętrzu, tym bardziej, że nikomu nie przyszło do głowy zaopatrzyć się w
latarkę. Postanowiły wracać drogą okrężną, przez las.
Pierwszą przeszkodę stanowiła brama
zamknięta na cztery spusty na noc. Nie wiadomo było, do kogo się zwrócić z
prośbą o otwarcie. Pokonały przeszkodę wierzchem, co w krótkich wąskich
spódniczkach i sandałkach na obcasach było nie lada wyczynem. Tylko Martyna rozerwała rękaw bluzki o
ostry szpikulec wieńczący wrota. Początek trasy wydawał się fraszką – prosta
ubita droga wyraźnie widoczna w jasnej smudze światła dwu potężnych jarzeniówek
zainstalowanych przy wejściu. Raźno ruszyły do przodu, dodając sobie otuchy dowcipnymi
opowieściami o duchach. Po dwustu
metrach droga skrzyżowała się z głównym traktem – czarnym, ponurym i absolutnie
nieprzyjaznym, ale jedynym wiodącym do celu. Nie było rady.
Szły, noga za nogą,
ze wzrokiem skierowanym do góry, bo tylko jaśniejszy paseczek nieba pomiędzy
drzewami wyznaczał kierunek. Każdy szmer, nawet dźwięk własnych kroków,
wywoływał strach, początkowo skrzętnie ukrywany przed innymi, potem coraz
bardziej dostrzegalny. Paula przypomniała sobie, że podczas pierwszego spaceru
widziała w okolicy ślady dzików. Czy dziki żerują w nocy? Nikt tego nie wiedział,
ale intuicja podpowiedziała im, że dzikie zwierzęta na ogół boją się hałasu.
Zaczęły więc śpiewać solo i w tercecie, pohukiwać, gwizdać i
wydawać różne najdziwniejsze odgłosy. Martyna rzuciła luźną uwagę, że samotne
kobiety w lesie to łakomy kąsek dla wszelkiej maści zboczeńców. Paula natychmiast wpadła na pomysł, żeby
zasugerować potencjalnym napastnikom, że wbrew pozorom nie są same, bo tylko dla kaprysu wysforowały się
do przodu, ale tuż za nimi idą ich mężczyźni - wszyscy jak jeden chłopy na
schwał, silni, sprawni, posiadacze czarnych pasów w karate oraz szybkostrzelnej broni palnej.
Śpiewy zamieniły się w okrzyki: „Andrzej, Jarek, Waldek, pospieszcie się!
Chodźcie z tym pistoletem, bo tu się coś rusza w krzakach!”
Takie i coraz durniejsze teksty nie tyle
zniechęciły do ataku krwiożercze bestie zwierzęce i ludzkie, ile dodały odwagi
bliskim paniki niewiastom. Około drugiej w nocy dotarły do pierwszych obejść
wsi, jak łatwo się domyślić – głęboko uśpionej, oprócz czujnych czworonogów,
których jazgotliwe zawodzenie towarzyszyło im do końca wędrówki. W centrum
wioski musiały się jeszcze opędzić od stada psów większych i mniejszych, które
obskoczyło je znienacka, omal nie doprowadzając do apopleksji.
Skromniutki pensjonat wydał
im się ósmym cudem świata. Usiadły na ławce przed budynkiem i wreszcie dały upust nerwom.
Kozłem ofiarnym stał się naturalnie Maciek. To przez tego nieczułego drania
przeleciały nocą pięć kilometrów przez
dziką dżunglę rojącą się od gwałcicieli, seryjnych morderców i drapieżników,
które o mało nie rozszarpały ich na strzępy.
– Jak mogłaś
wytrzymać tyle lat z takim egoistą? –
wydziwiała Paula, gasząc w połowie wypalonego papierosa i zapalając drugiego. –
Przecież on cię ewidentnie lekceważy, ma za nic. Pozwolić żonie wracać samotnie nocą przez
las, nie podwieźć na plażę, tylko narażać na dźwiganie leżaka, no słów nie mam!
– Wiesz co? –
podkręcona przez koleżankę Martyna aż poderwała się z ławki. – Jak jutro nie
będzie chciał nam pomóc, ja po prostu rezygnuję z tych wczasów. Pieprzę taki
układ! Wracam do Markowa. A on niech tu się użera z dzieciakami i tłumaczy przed własną matką. Cholera,
mogłam wyjść za mąż za Witka? To był prawdziwy dżentelmen, na pewno by mnie
lepiej traktował.
Wspomnienia o Witku zajęły im kolejne
pół godziny. Paula z ciekawością wypytywała o szczegóły, tym bardziej, że w
międzyczasie Karolina poszła spać. Były narzeczony Martyny urósł w oczach
oburzonych kobiet do rangi rycerza bez
skazy, szlachetnego obrońcy białogłów, obiektu pożądania piękniejszej połowy
ludzkości, chociaż przecież niegdyś bez większego żalu wymieniła go na Maćka.
Jakim byłby mężem? Na pewno lepszym! Wszyscy byli i niedoszli są przecież
ideałami.
Jednak zaistniałe wydarzenia uwieńczone
gorącą dyskusją pod uchylonym oknem kuchni przyniosły nieoczekiwane efekty. Nazajutrz
Maciek sam z siebie zaproponował, że zawiezie wszystkich na plażę, chociaż musiał zrobić aż
dwa kursy w jedną stronę. Do końca pobytu robił za kierowcę i tragarza, nie
marudził, nie wydziwiał, był zadziwiająco uprzejmy, nadskakujący nawet.
Korzyści odniósł niewspółmiernie wysokie, bo wdzięczny babiniec nie ustawał w
wysiłkach, aby dać mu satysfakcję przynajmniej kulinarną: od rydzów pieczonych
na blasze, poprzez wymyślne sałatki, mięsa i zupy, do ciast z jagodami,
serników i innych delicji. Zanim zdążył
spojrzeć w stronę czajnika, już parowała przed nim wonna kawa. Mało brakowało,
a któraś zaoferowałaby trzymanie mu gazety i przewracanie stron. Musiał się czuć jak sułtan w haremie i to
stanowisko wyraźnie go satysfakcjonowało.
Ale zdecydowanie większy pożytek odniósł ze zdobytej tutaj i bardzo przydatnej wszystkim mężczyznom wiedzy, że z kobietami opłaca się żyć w przyjaźni.
Ale zdecydowanie większy pożytek odniósł ze zdobytej tutaj i bardzo przydatnej wszystkim mężczyznom wiedzy, że z kobietami opłaca się żyć w przyjaźni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz