piątek, 19 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ III: Gniazdko


– Uff! Zasłużyłam na chwilę przerwy – Martyna zlana potem przysiadła na kuchennym taborecie i zaciągnęła się wonnym carmenem. Słowa te wypowiedziała do siebie, albowiem w mieszkaniu nie było żywej duszy. Właśnie skończyła  prace konserwatorsko-malarskie, a przy starych oknach było co robić. Przypomniały jej się złośliwe dowcipy na temat kobiet, z których każda bez problemu potrafi precyzyjnie pomalować paznokcie obu rąk, a  z prostej  futryny robią stalaktyt ociekający strugami farby olejnej. No cóż, trening czyni mistrza i trzecie malowanie wyszło jej już całkiem fachowo.
       Jak większość mężczyzn na świecie, Maciek oddał duszę swojej pracy zawodowej, poświęcając jej znacznie więcej czasu, niż faktycznie musiał. Drugie tyle zajmowało mu dojeżdżanie, bo aby wyeliminować jakąkolwiek możliwość spóźnienia, zawsze korzystał z autobusu wcześniejszego o co najmniej dwie godziny.  Gdy miał na rano, wychodził z domu o pierwszym brzasku, gdy na noc – wczesnym popołudniem. Szkolenia mające w nieodgadnionej przyszłości zapewnić mu awans oraz liczne zebrania załogi i spotkania z kontrahentami powodowały, że dla rodziny był dostępny dwa – trzy razy w tygodniu.  Nieliczne chwile jej poświęcane uszczuplał dodatkowo ambitnym samokształceniem, bowiem postanowił posiąść biegłą znajomość języka angielskiego  bez pomocy lektora.  Snuł się więc po domu z coraz to nowym podręcznikiem, mozolnie wkuwając słówka i zamęczając wszystkich gości, którzy mogli wyszlifować jego akcent.
      Martyna, zajęta wyściełaniem swojego gniazdka, przestała właściwie odczuwać JAKIEKOLWIEK potrzeby związane z posiadaniem małżonka. Mieszkanie wymagało sporych nakładów, a że większych pieniędzy na horyzoncie jakoś nie było widać, należało użyć własnej wyobraźni i  środków zastępczych.  Wychowana na powieści „Mała księżniczka”, jak jej bohaterka, Sara, której fantazja potrafiła zamienić zapuszczone poddasze w elegancki przytulny buduarek,  znosiła do kwatery przeróżne gadżety mające ją ozdobić i uczynić bardziej funkcjonalną.
        Meble przywiezione z Gdańska nie załatwiały sprawy. Obojętnie czy zestawione razem, czy rozdzielone po wszystkich kątach, miały jedną podstawową cechę – na tej powierzchni nie było ich po prostu widać. Dokupiona na użytek Pawełka wygodna wojskowa polówka nie poprawiła ogólnego wizerunku, tym bardziej, że stała we wnęce i nie rzucała się w oczy.  Mieszkanie nadal wyglądało jak opuszczone w pośpiechu przez poprzednich właścicieli.
Pierwszym zdobycznym meblem stała się staroświecka szafa na książki, którą dyrektor (o nazwisku!!) Jurek wypożyczył im z magazynu zużytych sprzętów. Wyglądała jak z filmów o XIX -wiecznej szkole: ciemnowiśniowa, z mnóstwem półek za oszklonymi drzwiami. W dwa dni później na ogromnym przepastnym strychu, z którego pozwolono im korzystać, znaleźli piękną drewnianą ławkę z podnoszonym pulpitem i otworem na kałamarz. Jakby czekała tam na Pawła, który za miesiąc miał rozpocząć edukację w pierwszej klasie.
        Podłoga z wypaczonych od starości desek, świeżo odmalowana, chwilowo nie potrzebowała żadnego okrycia, a ustawione w każdym możliwym miejscu słoiki z polnymi kwiatami nadawały wnętrzu nieco cepeliowski charakter.
       Ulubionym miejscem Maćka i Martyny stała się jednak kuchnia.  Początkowo wyposażona mniej niż skromnie, miała jednak niepowtarzalny klimat,  ciągnący ich tam wieczorami jak ćmy do lampy. Kiedy otumaniony świeżym powietrzem Paweł usypiał na swojej polówce, oni rozpalali ogień w starej westfalce, stawiali na płycie czajnik i opowiadali o minionym dniu albo po prostu milczeli.  Pod oknem na taniutkiej sosnowej komódce stał dwunastocalowy telewizorek, na stole parowała wonna herbata podawana „po rosyjsku” z konfiturą na talerzyku. Czasem wypijali po lampce koniaku, którego smaku Martyna nie cierpiała, ale przewracała w zachwycie oczami i cmokała językiem z wprawą godną najlepszego kipera, żeby nie wyjść na prowincjuszkę.  Te ciche wieczorne chwile utkwiły w jej pamięci jako najpiękniejsze. Już nigdy i z niczego się tak nie cieszyła, jak z tego zwyczajnego spokoju i trzasku ognia pod starą żeliwną płytą.
       W ciągu dnia czuła się jak na wczasach zorganizowanych w archaicznym, źle wyposażonym ośrodku,  oferującym jedynie dach nad głową oraz piękny krajobraz  i zdrowy klimat.  Brak kanalizacji doskwierał zwłaszcza przy zmywaniu i praniu, nie mówiąc o bardziej przyziemnych potrzebach. Wprawdzie istniała prowizoryczna instalacja doprowadzająca wodę na piętro, ale każdą wykorzystaną kroplę trzeba było osobiście wyekspediować na dół. Pomieszczenie zwane łazienką zaopatrzono w kran wystający z gołej ściany -  i to wszystko. Poprzednim lokatorom nie zależało na luksusie posiadania własnej muszli klozetowej, bowiem mieszkali tu tylko przelotem. Maciek załatwiał grubsze sprawy w pracy, a że  natura lepiej go dostosowała do prymitywnych warunków, urządzał wycieczki do sadu, gdzie dmuchając dymem papierosowym w niebo, zraszał w zadumie gęste zarośla pokrzyw. Martyna trenowała sikanie raz na dobę, bowiem z podwórkowej, śmierdzącej chlorem sławojki korzystała niechętnie po tym, jak przeżyła tam oblężenie stada gęsi. Pewnie wkrótce doszłaby do mistrzowskich wyników, gdyby nie odezwał się w niej instynkt samicy walczącej o własne młode.  Otóż Maciek którejś nocy wyraził oburzenie, że jego siedmioletni syn nie wychodzi tak jak ojciec do sadu, a nawet sprawia wrażenie, jakby się bał nawet samego pomysłu takiej eskapady.
– Zwariowałeś, przecież to małe dziecko! Gdzie o tej porze będzie łaził? Sumienia nie masz? – broniła synka matka.
– Na ciamajdę go chowasz, będzie się zawsze wszystkiego bał, jak teraz się nie przełamie! – grzmiał  doświadczony ojciec.
– A ty co, Piast Kołodziej? – nie ustępowała Martyna. – Dzieciak skończył siedem lat i przechodzi pod twoją opiekę? Zamierzasz go  teraz uczyć męskiego rzemiosła?  Zaczynamy od sikania w pokrzywy na odległość, potem może picie piwa na czas?  I co jeszcze zaproponujesz?  Inicjację?  Facet, mamy XX wiek!
       Płomienna przemowa nie na wiele się zdała. Maciek nie dał się przekonać i osobiście wyprowadził Pawła z domu, wprawdzie tylko pod drzwi, ale zaspanemu dzieciakowi to wystarczyło w zupełności, gdyż tuż za ostatnim schodkiem zaczynała się czarna nicość. Wrócił biegiem, przestraszony, roztrzęsiony, zaryczany. Martyna tego wieczoru nie dyskutowała z mężem, nawet z nim nie spała, poświęcając się w całości robieniu z potomka maminsynka. Nazajutrz pojechała do gminy, gdzie, używając całej posiadanej siły perswazji, wymogła na urzędnikach obietnicę modernizacji instalacji wodociągowej i to w niewiarygodnie krótkim terminie. Obiecanki obiecankami, ale realizacja przedsięwzięcia dokonała się, o dziwo,  w ciągu miesiąca, dzięki niespodziewanemu wstawiennictwu kolegi – redaktora jednej z gdańskich gazet. Kiedyś odwiedził Martynę w jej nowym lokum a następnie, bez porozumienia z nią, przedstawił na piśmie prymitywne warunki życia wiejskiej nauczycielki, szczególną uwagę skupiając na plastycznym opisie drewnianych sławojek z serduszkiem oraz dołów kloacznych zabezpieczonych prowizorycznie pozieleniałymi ze starości deskami. Artykuł ten zatytułował „Pół godziny z Gdańska do XIX wieku”. Dwa dni po ukazaniu się gazety pod szkołę podjechała ciężarówka wyładowana rurami, kolankami, kształtkami, bojlerami, sedesami, zlewami, wannami, kranami i innym hydraulicznym hurtem. Ekipa remontowa działała jak w transie. Po tygodniu woda leciała nie tylko z dołu do góry, ale i z góry na dół !!!   Gdyby wtedy mieli kamerę, z pewnością utrwaliliby dla potomności dzień pierwszego skorzystania z wszystkich dobrodziejstw cywilizacji: wanny, umywalki a  przede wszystkim sedesu.  Kolejne dni Martyna poświęciła głównie pracom domowym przy użyciu ciepłej wody. Zmywanie i pranie ręczne sprawiło jej niewypowiedzianą rozkosz. Sprawdziła się stara mądrość żydowska, że aby było dobrze, musi najpierw być gorzej niż  źle.
       Wkrótce za cywilizacją do mieszkania wkroczył wyższy standard życia. Wykorzystując w ostatnim niemal momencie kredyt dla młodych małżeństw, wzbogacili się o solidny półkotapczan, modny zestaw wypoczynkowy „Trapez”, komplet sosnowych mebli kuchennych oraz pralkę  automatyczną i zwykłą – wirnikową „Franię”, na wypadek awarii tej pierwszej.  Wymienionych zakupów nie dokonali oczywiście jednego dnia – trzeba było odstać  swoje w kolejce, choć na wsi zaopatrzenie było znacznie lepsze a oczekiwanie krótsze niż w mieście.
       Obie pralki pojawiły się w domu niemal równo z nowym lokatorem, Michałem, którego pieluchowe potrzeby były absolutnie priorytetowe.  Na niemowlęcych dupinach królowała wyłącznie tetra i flanela, a białe sztandary powiewające na sznurach dumnie znaczyły podwórka domostw, gdzie pojawił się nowy członek rodziny.  Pieluchy codziennie prano i gotowano w celu dezynfekcji, a gorliwe matki jeszcze je prasowały z obu stron.  I tak około pół roku. Pralka automatyczna była wynalazkiem wszechczasów  szczególnie dla wycieńczonych położnic i ich zagonionych małżonków.   Wsadzało się brudne, wyjmowało czyste i prawie suche, to nic,  że  czasem trochę poszarpane. Kiedy realizował się dwugodzinny program gotowania bielizny, można było przechlapać „kolory”   we „Frani”. Luksusy cywilizacyjne, jakich dziś nie sposób zrozumieć!
       Jednak państwo zadbało, żeby dobrobyt nie przewrócił im w głowie, bowiem wkrótce otrzymali pismo, iż mają „na ten tychmiast” spłacić cały kredyt, gdyż w jego ramach nabyli DWIE pralki, zatem jedną z nich z pewnością w celach spekulacyjnych. Kiedy Maciek otworzył kopertę i przeczytał treść oskarżenia, omal go szlag nie trafił. Zwykle opanowany i przestrzegający form, krzywiący się z niesmakiem, jeśli bardziej spontanicznej Martynie wyrwała się czasem jakaś niestosowność, teraz aż kipiał z emocji:
– Porąbało ich?  Czym ja niby będę spekulował, jedną pralką wirnikową? Pieprzeni biurokraci! Dupy im do krzeseł przyrosły i prawdziwego świata nie widzą. Nie przychodzi do głowy jednemu z drugim, że  jak kupiłem, to widocznie potrzebuję! Pralka automatyczna i wirnikowa to dla nich ten sam sprzęt! Chwała Bogu, że jeszcze balii z tarą nie kupiłem, bo z pierdla bym nie wyszedł!
       Przyczyna kupienia drugiej pralki była prozaiczna do bólu, choć regulamin preferencyjnego kredytu najwidoczniej jej nie przewidział. Jednym z minusów mieszkania na wsi były częste przerwy w dopływie prądu, co z kolei powodowało liczne awarie elektrycznej pompy wodociągowej.  Gdy tylko gasło światło, mieszkańcy Markowa rzucali się do kranów i napełniali wodą wszelkie możliwe zbiorniki, bo zachodziło realne  prawdopodobieństwo posuchy przez dwa – trzy następne dni. Jeżeli tak się stało,  korzystanie z pralki automatycznej było znacznie utrudnione, a kto nigdy nie próbował napełniać jej pięciolitrowym garnkiem, ten nie ma pojęcia o czym mowa.
– Co teraz zrobimy? – Martyna z ufnością zwróciła się do męża, niezłomnie wierząc w jego możliwości.
– Pojęcia nie mam. Zobacz, napisali, że mamy natychmiast oddać cały kredyt, to znaczy, że nam nie umorzą połowy. Skąd ja wezmę tyle kasy? Cholera, że cię podkusiło na tę „Franię”!
       Pomysł wprawdzie był autorstwa obojga, ale w sytuacji krytycznej znalezienie kozła ofiarnego nieco studziło emocje i przywracało zdrowy rozsądek, co teraz było najważniejsze, więc Martyna nie oponowała. Nieszczęsny kredytobiorca medytował dłuższą chwilę i wreszcie powiedział:
– Wytoczymy im wojnę na pisma!
       Elokwencja polonistki, rozsądek magistra ekonomii oraz fachowa pomoc radcy prawnego stworzyły dzieło epistolografii tak wielkiego kalibru, że komunistyczni biurokraci skapitulowali, zabierając tylko jako haracz niewykorzystaną resztę pożyczki, na szczęście zostały tylko jakieś grosze, których nie wystarczyłaby nawet na dywanik do przedpokoju.  Zwycięstwo było miażdżące i do dziś zajmuje poczesne miejsce w zbiorze rodzinnych opowieści.
     Przy okazji nabycia szafek kuchennych objawił się niespodziewanie gorący temperament dość flegmatycznej dotąd Martyny. Otóż przywieziono je w przeddzień pierwszej wizyty Przyjaciółki, konkretnie w piątek wieczorem.  Któraż kobieta nie chciałaby się popisać przed gościem, zwłaszcza takim, swoją gospodarnością, gustem i zdolnościami aranżacyjnymi?  Po obejrzeniu mebli i nacieszeniu się ich nowością, funkcjonalnością i eleganckim wyglądem, nie odbiegająca od przytoczonej normy niewiasta zapragnęła natychmiast umieścić je w odpowiednim miejscu, to jest dolne szafki na podłodze, a górne nad nimi, na ścianie. Z pierwszą częścią zadania poradziła sobie sama, nie angażując Maćka i nieco tylko  rysując podłogę. Druga część, niestety,  przerosła jej babskie umiejętności,  więc poprosiła o pomoc męża, który jednakowoż zlekceważył powagę sytuacji, mówiąc, że jutro załatwi od kogoś wiertarkę. Jutro? Jutro przyjeżdża Przyjaciółka i jej zazdrosnym oczom już od progu ma się ukazać całe piękno pomieszczenia, w którym wypiją przywitalną kawę! Czy żaden mężczyzna tego nie rozumie? Maciek w każdym razie nie zrozumiał i uparcie twierdził, że nie ma się po co spieszyć.  Wkrótce jednak zmienił zdania i leciał przez uśpioną wieś po niejakiego Malwę, słynącego na całą okolicę z posiadania wszelkiego sprzętu zmechanizowanego, w tym wiertarki właśnie. Decyzję podjął wskutek widoku żony, która w szale wskoczyła na stół i jednym ciosem zerwanego z nogi drewniaka wbiła w ścianę gruby na palec hak, a on wszedł jak w masło, bowiem cudem jakimś trafił w przerwę między cegłami. Ponadto o zaprawie nie dało się nijak powiedzieć, że była twarda jak beton, gdyż  w jej skład wchodził głównie piasek. Mieszkańcy Markowa opowiadali anegdoty o tym, iluż to okolicznych murarzy nieodpłatnie skorzystało z materiałów przeznaczonych na budowę szkoły. Niemniej jednak ściana nie składała się z samych przerw między cegłami i drugi hak nie dał się już wbić z taką łatwością nawet przy użyciu żelazka. Kawał tynku spadł z hukiem na podłogę, a Martyna zalała się rzewnymi łzami, wyzywając małżonka od bezdusznych, leniwych gnojków. Szafki zawieszono w pół godziny później i już od rana kuchnia stała się obiektem podziwu najpierw sąsiadów, a potem oczekiwanej Przyjaciółki.
       Każdy przeprowadzany w domu remont, każdy nowy sprzęt, każde udogodnienie,  było dla Martyny powodem do radości i dumy. I każda taka sytuacja natychmiast stawała się pretekstem do kolejnego przestawiania obecnych już mebli. Zdezorientowanemu początkowo Maćkowi zdarzało się wejść w nocy do szafy albo szukać gaci w biblioteczce, ale wkrótce doszedł do perfekcji w samodzielnym odnajdowaniu potrzebnych mu rzeczy i został przez to jedynym żonatym mężczyzną na świecie wyposażonym w tak niezwykłe  umiejętności.
       Trzeba mu było jedno przyznać – sprzątał, zmywał, wycierał kurze. Jako pedant nienawidził takich oznak nieporządku jak brudna podłoga, rozrzucone zabawki czy pełna popielniczka.  Kwestie poważniejsze, wymagające zdolności manualnych, omijał z daleka i nie dawał się wciągać w żadne dyskusje na ten temat. Nie pomagały ani uszczypliwe uwagi o manualnych kalekach nieumiejących trzymać młotka, ani pełne wiary okrzyki żony, ze przecież jest mężczyzną, więc z definicji musi to potrafić. Wkrótce wszyscy w okolicy wiedzieli, ze Andrzejewski to panisko, co nawet do prostej roboty wynajmuje majstra. Ale że koszt robocizny czegokolwiek oscylował w granicach pół litra czystej, Martyna jakoś sobie radziła.
     Chętnych do wzmiankowanej waluty nie brakowało, chociaż jakość ich usług niejednokrotnie pozostawiała dużo do życzenia. Którejś wiosny na przykład u Andrzejewskich odbywało się wielkie malowanie połączone ze skrobaniem ścian, na których widniało już kilka warstw starej farby.  Martyna w tym czasie wykonywała swoją pracę w szkole na tyle rzetelnie, na ile pozwalały jej natrętne myśli, co też piętro wyżej wyprawiają fachowcy? Na każdej przerwie latała na górę, aby nakryć ich  a to na ćmieniu sportów, a to na śniadaniu, a to na piwku. Ponieważ jednak efekty ich działań remontowych również były widoczne, doszła do wniosku, że postoje w pracy panowie robią po prostu co 45 minut, równo z dzwonkiem szkolnym. Na szczęście zakończenie robót wypadło już po jej  lekcjach, bowiem gdy wpadła do domu po raz ostatni, skonstatowała ze zgrozą, że jeden z robotników zabiera się właśnie do malowania podłogi nieoczyszczonej  z resztek po skrobaniu ścian! No, powiedzmy oczyszczonej z grubsza, gdyż o ile środek można było od biedy  zaakceptować,  to przy listwach prezentował się dumnie wielobarwny plastyczny model Himalajów wysoki na około 5 cm.  Katastrofie udało się zapobiec, choć fachowcy zażądali dodatkowych trzech piw za sprzątanie pomieszczenia.
       Raz w życiu udało się Martynie zaangażować Maćka do tzw. grubszej roboty, czego potem miała gorzko żałować . Nabyła oto kiedyś okazyjnie cztery rolki tapety w efektowną cegiełkę i postanowiła wykleić nią przedpokój, stanowiący jak wiadomo wizytówkę mieszkania. Warto zaznaczyć, że w owych czasach tapeta w cegiełkę stanowiła szczyt elegancji i dobrego smaku.
      Martyna poznała już smak tapetowania, pomagając kilku swoim koleżankom wykonać to bojowe zadanie. Jakoś żaden z ich małżonków nie rwał się do tej roboty, wymawiając się jak nie pilnymi obowiązkami, to prozaicznym bólem głowy. A wyzwania były nie lada jakie. W jednym przypadku chodziło o wielki pokój w starym budownictwie, wysoki na 4,5 metra, a w drugim – o centralnie położony przedpokój w bloku, gdzie powierzchnia ścian była wprawdzie mniejsza niż siedmiorga drzwi prowadzących do różnych pomieszczeń, ale za to wzbogacona licznymi wnękami i wykuszami. Technika tapetowania siłą rzeczy za każdym razem musiała być inna.  Wielkie, prawie pięciometrowe płachty wprawdzie szybko pokrywały ścianę, ale ich przyklejenie graniczyło z cudem i dokonywane było przy pomocy wałka od kanapy tudzież korpusów obu, na szczęście dość hojnie wyposażonych przez naturę, kobitek.  Druga technika wymagała nie tyle sprawności fizycznej i znajomości technik masażu erotycznego, co  benedyktyńskiej cierpliwości w dopasowywaniu do siebie kilkucentymetrowych paseczków, w których dodatkowo musiał się pokrywać wyraźny geometryczny wzór. Układanie mozaiki w łaźni rzymskiej było przy tym wyzwaniu zabawą przedszkolaka.
       Po takiej praktyce Martyna miała święte prawo sądzić, że wytapetowanie własnego standardowego przedpokoju zajmie im czas między obiadem a kolacją. Uruchomiła cały swój wdzięk i urok osobisty, przez tydzień konsekwentnie utwierdzała małżonka w przekonaniu, że jest jej najwspanialszym darem losu i jak psu micha należy mu się estetyczna oprawa. Następnie rozrobiła wiadro kleju, pocięła tapetę na stosowne kawałki, wyniosła meble z pomieszczenia, umyła i zagruntowała ściany. Tuż przed godziną „W” przygotowała też drinki, koreczki, sernik i kawę w termosie.
       Pozytywnie naładowany Maciek wziął się ochoczo do roboty. Wspólne przyklejenie pierwszego paska tapety zakończyło się pełnym sukcesem, co oczywiście natychmiast należało oblać, żeby uniknąć pecha w przyszłości. Ponieważ w międzyczasie zaistniała potrzeba nakarmienia i położenia spać dzieci, a następnego dnia pan domu musiał wstać o świcie, dalsze prace należało odłożyć. Kolejnego wieczoru cała ceremonia powtórzyła się od nowa, z tym, że udało się przykleić aż dwa paski. Na trzeci dzień w kuchni coś zaczęło zalatywać, a fetor z każdą minutą był coraz bardziej nieznośny. Wizja lokalna wykazała, że przyczyną był klej skomponowany na bazie kości zwierzęcych. Trzeba było kupić nowy – kolejny dzień zwłoki. W międzyczasie wyszło na jaw, iż różnica między szerokością ściany w rogu dolnym i górnym wynosi prawie 10 centymetrów, czego nijak nie da się zatuszować, zważywszy na wyraźny prostokątny wzór cegiełek na tapecie. Żmudne wycinanie i dopasowywanie stosownych klinów ostudziło pierwotny zapał Maćka, który utwierdził się w przekonaniu, że efekt i tak nie będzie zadowalający, więc szkoda jakiegokolwiek zachodu. Od czasu do czasu z krzywą miną przytrzymywał jakiś płat tapety albo nawet odrywał się od gazety, aby podać na przykład pędzel i na tym jego udział w remoncie się kończył.
       Po miesiącu Martynie udało się szczęśliwie zakończyć tapetowanie. Do następnego, po kilku latach, zaangażowała chłopa ze wsi, który za zwyczajową połówkę i cztery piwa w trzy godziny uporał się z zadaniem.  No cóż, każdy widocznie jest stworzony do czego innego, więc nie należy się wtrącać w cudze kompetencje. (c.d.n.)

ROZDZIAŁ II: Przeprowadzka


       Martyna  zaciągnęła się kolejnym papierosem, w zadumie obserwując dorobek małżeński ładowany właśnie na pakę taksówki bagażowej. Tapczan, mała meblowa lodówka,  dwa składane krzesła,  wąski sosnowy regalik, trochę naczyń, mikser, młynek do kawy, przenośny telewizorek w białej plastikowej obudowie, dwa rowery: wyścigowy Maćka i jej zielona damka. Niewiele tego, ale nie inwestowali w żadne ruchomości, bo perspektywa własnego mieszkania w najbliższej dziesięciolatce była równie realna jak wakacje na Marsie, a wynajmowane pokoje z reguły już umeblowano. Teraz jednak będą musieli doposażyć swoje pierwsze samodzielne lokum, na które składał się ogromny pokój z wnęką oraz równie duża kuchnia i łazienka.  Lokal ten był podstawowym czynnikiem decydującym o podjęciu przez Martynę pracy w małej wiejskiej szkółce w Markowie.
       Nagle ogarnęło ja dziwne uczucie ulgi pomieszanej z satysfakcją i wszechogarniającym poczuciem bezpieczeństwa. Dotychczas ciągle miała podświadome wrażenie, jakby jej związek był doraźny, chwilowy i na tyle mało ważny, by nie zawracać sobie głowy gromadzeniem wspólnego dobra. Dwa lata mieszkania w akademiku,  następne dwa lata kątem u rodziny i wreszcie kolejne w wynajętych kwaterach sprawiły, że ich małżeństwo, mimo iż uwieńczone kilkuletnim już potomkiem płci męskiej, nadal przypominało raczej zabawę w rodzinę albo, co gorsza, próbę generalną przed czymś poważniejszym. Rodzice obojga małżonków z niewiadomych przyczyn zgodnie podtrzymywali ten stan, twardo stojąc na stanowisku, że w takich warunkach dziecka wychowywać się nie da. W efekcie Pawełek, dla własnego dobra, jak orzekło familijne konsylium,  cały tydzień  spędzał u babci, z matką i ojcem spotykając się jedynie w weekendy.
        Teraz kończy się  prowizorka, a zaczyna prawdziwe życie. Będą się urządzać, gotować, piec niedzielne ciasta, przyjmować gości, posyłać dziecko do szkoły. Nie wiadomo dlaczego Martynę najbardziej ucieszyła perspektywa kupowania firanek i robienia przetworów na zimę.  Nie mogła się tego doczekać.
       Pan Janek na zakończenie znajomości dał jeszcze popis swojej wysokiej kultury, podejrzliwie patrząc im na ręce i ostentacyjnie oglądając każdy przedmiot wynoszony z domu. Prawdopodobnie uznał, iż tylko wzmożona czujność może go uchronić od  konsekwencji pomyłki związanej z wynajęciem pokoju ladacznicy i jej sutenerowi.
       Podróż z Gdańska do  Markowa trwała niespełna godzinę. Za oknem przesuwały się kolejne sielankowe widoczki: kępy brzózek nad strumieniem, krowy na pastwisku, połyskujące srebrem jezioro w Osowej, osiedle słodkich białych domków o malinowych dachach,  ciemnozielona plama lasu na horyzoncie.
        Dwa tygodnie temu odwiedzili to miejsce po raz pierwszy, nazajutrz po tym, jak Martyna wpadła do kuratorium, informując wszystkich napotkanych urzędników, że właśnie oto postanowiła oddać swój talent pedagogiczny na usługi kaszubskiej oświaty,  pod warunkiem jednakże, że szkoła, którą zaszczyci, będzie się mieścić we wsi malowniczej, bogatej, najlepiej uzdrowiskowej, położonej nad jeziorem w środku puszczy, ale nie dalej niż 15 km od Gdańska. Uprzejmy inspektor zapoznał ją z ofertami pracy, z których zaledwie dwie  nadawały się do rozpatrzenia, bo zawierały  propozycję mieszkania służbowego. Markowo leżało najbliżej głównej trasy komunikacyjnej łączącej Gdańsk z Wejherowem.
       Wybrali się w drogę przed południem, żeby dać sobie czas na dokładną wizję lokalną. Ze względu na roboty drogowe, blisko sześć kilometrów musieli pokonać pieszo, bo autobus dojeżdżał tylko do sąsiedniej wsi. Maciek i wypożyczony na tę okoliczność od babci Paweł, urodzeni piechurzy obuci w adidasy, urządzali wyścigi po szosie, nie wykazując najmniejszych objawów zmęczenia. Martyna, umówiona telefonicznie na rozmowę z dyrektorem szkoły i ubrana tak, jak w jej pojęciu winna wyglądać wiejska nauczycielka, kuśtykała za nimi, niecierpliwie wypatrując pierwszych zabudowań. Sześć kilometrów to koszmarnie daleko, jeśli pokonuje się je w wąskiej spódnicy i wysokich, chybotliwych szpilkach odpowiednich na gładkie posadzki, a nie szorstką, pożłobioną asfaltową nawierzchnię.
       Na progu szkoły, którą znaleźli bez trudu, bowiem sąsiadowała przez mur z kościołem, przywitał ich starszy facet w drelichowym kombinezonie i klasycznym berecie z antenką – ani chybi woźny albo palacz.
– Jurek! – szarmancko cmoknął w rękę Martynę i wyciągnął niezbyt czystą prawicę do jej towarzysza.
– Martyna, Maciek, a to Pawełek, nasz syn – odwzajemnili z rozpędu prezentację zdziwieni bezpośredniością personelu niższego. – Andrzejewscy – sprecyzował po krótkim namyśle Maciej, dając tym samym delikatnie do zrozumienia, że bratał się nie będzie. – My do dyrektora w sprawie pracy.
–  Chodźcie za mną – powiedział tajemniczy Jurek i poprowadził ich dookoła budynku, obok boiska, na którym grała w piłkę garstka dzieci, na obszerny słoneczny taras a stamtąd do holu. Gdy otwierał kluczem drzwi z napisem „Dyrektor”, Martynie przyszło do głowy, że oto rozzuchwalony nadmierną samodzielnością woźny pod nieobecność szefa zamierza samodzielnie podjąć interesantów w jego gabinecie. Niewykluczone, że za chwilę wyjmie zza segregatorów reprezentacyjny koniaczek, żeby zaproponować im brudzia.
       Tymczasem domniemany woźny usiadł za biurkiem, okrągłym gestem wskazał im dwa nieco zapadnięte fotele i rzekł:
– Słucham.
– Ja umówiłam się z dyrektorem szkoły. Chciałam tu podjąć pracę nauczycielki języka polskiego – zaczęła Martyna, ale zaraz zamilkła, postanawiając nie rozmawiać o sprawach służbowych z nikim poniżej sekretarki.  Poznany przed chwilą Jurek na sekretarkę zdecydowanie  nie wyglądał.
– Słucham – powtórzył cierpliwie facet w berecie – ja jestem dyrektorem.
       Aha, no tak. Widocznie w tym nieznanym świecie nie przywiązuje się specjalnej wagi do zewnętrznej powłoki, skupiając się raczej na zaletach wewnętrznych. Gdyby wiedziała o tym wcześniej,  niewygodne szpilki spokojnie czekałyby w szafie na kolejnego sylwestra, zamiast produkować bolesne odciski na jej udręczonych stopach.
       Niewzruszony Jurek-dyrektor dokładnie i z uwagą przejrzał pospiesznie podsunięte mu dokumenty, zadał parę pytań kontrolnych i stwierdził w końcu, że jest skłonny zatrudnić Martynę jako polonistkę od nowego roku szkolnego. Przeprowadzić się mogą już na początku przyszłego miesiąca.  Potem nastąpiło zwiedzanie pomieszczeń szkoły na parterze, a także prezentacja położonego piętro wyżej mieszkania i przynależnego jego lokatorom kawałka szkolnego ogródka.
       Taki drobiazg jak brak kanalizacji i ciemnoturkusowe ściany nie spędziły im snu z powiek. Maciek zauroczył się przede wszystkim metrażem – pokój miał chyba z trzydzieści metrów powierzchni, a kuchnia i łazienka drugie tyle, co po klitkach gdańskich bloków dawało nieograniczone możliwości aranżacyjne.  Jego żona podeszła do okna i oniemiała na widok bogactwa przyrody pchającej się nachalnie prawie pod pierwsze piętro. Między koronami ogromnej starej lipy i rozłożystego orzecha włoskiego rosnących najbliżej budynku splatały się gałęzie licznych drzew owocowych. Nad nimi wypukłe jak bochenki chleba pagórki, pokratkowane polami o różnych odcieniach zieleni i żółci, podpierały czyste, niewiarygodnie błękitne niebo.
       Kiedy Martyna zeszła do sadu i spod liściastego parasola czereśni spojrzała na trzy okna swego służbowego mieszkania, poczuła, że nie chce już szukać niczego innego, że właśnie to miejsce może być domem dla niej i dla jej rodziny.

ROZDZIAŁ I: Na kwaterze

     
        Decyzję podjęli błyskawicznie, choć już od kilku tygodni kiełkowała ona w ich umysłach. Mieszkanie w wynajętym pokoju miało swoje wady i zalety, ale ostatnio te wady zaczęły mocno doskwierać. Dopóki czuli się bezpiecznie na wydzierżawionych dziewięciu metrach kwadratowych, nie chciało im się zmieniać sytuacji. Częste wizyty gospodarza też jakoś nie przeszkadzały, zważywszy na niewygórowaną cenę lokalu. Jednak wczorajszy wieczór przepełnił miarę.
       Właściciel mieszkania, niejaki pan Janek, był  rencistą. Prowadził nieco rozwiązły tryb życia, w dni wolne od imprez umilając sobie czas wyszywaniem makatek i degustowaniem wszelkiej maści alkoholi: od klasycznego bełta po pięciogwiazdkowy koniak, zdobytych w sposób bardziej lub mniej legalny. Martyna zorientowała się pierwsza, kiedy sama raz spróbowała zalać robaka czystą z własnego barku i ku bolesnemu zdumieniu skonstatowała, że ma ona moc około 3%. Wkrótce dostrzegła też znaczny ubytek w wodzie kolońskiej Maćka stojącej w ogólnodostępnej łazience. Zbystrzała, poobserwowała, wyciągnęła wnioski i podzieliła się spostrzeżeniami z mężem, który jednak sprawę chwilowo zbagatelizował, choć obiecał rozejrzeć się za nowym lokum.
      Tymczasem pan Janek miał coraz większe trudności z ukryciem nałogu.  Co gorsza, pewnie pod jego wpływem, ubzdurał sobie, że Martyna gwałtownie potrzebuje uatrakcyjnienia życia intymnego, a właśnie on do roli kochanka nadaje jak mało kto. Rozpoczął więc adorację, znacznie ułatwioną przez częstą nieobecność w domu Maćka, pracującego w systemie trzyzmianowym. A to kawę rano nieproszony zaparzył, a to papierosem amerykańskim poczęstował, a to na telewizję zaprosił, a to w rączkę szarmancko cmoknął; nie omieszkał przy tym za każdym razem podkreślić fizycznych walorów lokatorki. Nieco zaniedbywana przez męża Martyna przyjmowała te hołdy nie bez skrywanej głęboko satysfakcji, choć z głębokim zażenowaniem.  Renta pana Janka nijak się miała do jego możliwości fizycznych i była ewidentnie załatwiona za łapówkę, a on sam prezentował typ latynoskiego macho i mógł się ewentualnie podobać, o ile komuś nie przeszkadzał fakt, że wody kolońskiej używa w sposób nietypowy.
       Wczoraj jednak od słów przeszedł do czynów, otwierając dwudziestogroszówką zamek w łazience, gdy Martyna stała goła (jakżeby inaczej?) pod prysznicem. Foliowa zasłonka błyskawicznie zerwana z drążka zapobiegła wprawdzie najgorszemu, gdyż okryła po uszy szczegóły potencjalnie wzmagające pożądanie, ukazując jedynie wściekłe i nieco ogłupiałe oblicze malowniczo oklejone mokrymi strąkami włosów.
- Gdzie!!! Nie widzi pan, że zajęte!!! – rozległ się ryk tak potężny, że sama fala uderzeniowa wymiotła niefortunnego podrywacza do przedpokoju. Szeleszcząc zaimprowizowanym przyodziewkiem Martyna przeleciała jak tornado obok pana Janka, przewracając na ziemię kaszubski siwak z suchą trzciną, stanowiący od niepamiętnych czasów oryginalną ozdobę wnętrza. Po zamknięciu drzwi pokoju podsunęła do nich kanapę, usiadła na niej i dopiero teraz zaczęła rozpatrywać swoją sytuację. Maciek wracał z pracy najwcześniej za jakieś cztery godziny, chociaż to i tak nieźle, bo według wiszącego na szafce grafiku normalnie wypadałaby mu nocka. Jak na złość właśnie zachciało się jej siusiu, i to jak! Teoretycznie nic nie powinno się stać, żaden normalny facet w takich okolicznościach nie powinien ryzykować, ale pan Janek normalny nie był. Uświadomiła sobie, że przebiegając obok niego, poczuła wyraźny odór wczorajszego piwa zmieszanego z niedawno wypitą wódką. Zdobyta w ciągu własnego stażu małżeńskiego wiedza, że chłop po pijaku niewiele może, jakoś jej nie uspokoiła. Jednak najgorsza z tego wszystkiego była cicha, prawie nieuświadomiona pewność, że ona osobiście jakoś sprowokowała całe to zajście, a Maciek, kiedy się o tym dowie, w pierwszym odruchu zapewne się oburzy, ale potem zacznie analizować fakty i z właściwą sobie bezwzględnością rąbnie jej prawdę między oczy, a w dodatku będzie to robił przy każdej nadarzającej się okazji. Impas całkowity!
    Jak deus ex machina pojawił się znienacka Artur, serdeczny kumpel Maćka jeszcze ze szkoły podstawowej. Przyjechał z Wrocławia w interesach i wpadł umówić się na wieczorne spotkanie, bo nie widzieli się chyba z pół roku. Martyna, słysząc w przedpokoju jego głos, szybko odsunęła kanapę, upchnęła pod nią prysznicową folię, na gołe ciało narzuciła długi ażurowy blezer, który akurat wpadł jej w rękę i ukazała się obecnym, na  wypadek gdyby gospodarz chciał zełgać, że jej nie ma. Wprowadziwszy Artura do pokoju, w tymże blezerze poleciała do kuchni wstawić wodę, potem zaliczyła upragnione wc, wpadła do łazienki umyć ręce, w kuchni zaparzyła kawę, wróciła do pokoju po tacę, ustawiła na niej kubki i zaniosła do pokoju, zobaczyła, że Artur przyniósł wino, cofnęła się do kuchni po korkociąg i dzierżąc go dumnie w dłoni, zamknęła wreszcie drzwi. Przez cały ten czas pan Janek, stał na środku przedpokoju, rzec by można, jak posąg, gdyby mu głowa nie latała to w jedną, to w drugą stronę. Dopiero kiedy Martyna usiadła na kanapie i zerknęła na swój strój, skonstatowała, że nadaje się on raczej do sytuacji mocno intymnych, ale nie wykazała najmniejszego zażenowania. Z Arturem nie było żadnej sprawy. Poznała go siedem lat temu na własnym ślubie, gdzie pełnił zaszczytną funkcję świadka pana młodego. Od pierwszego wejrzenia pokochali się jak rodzeństwo i pewnie właśnie dlatego przez te wszystkie lata miłosna chemia ani razu się nie uaktywniła. „Brat” zwierzał się „siostrze” ze wszystkich swoich sercowych podbojów, opisywał sukcesy i porażki, zasięgał porad typu: co czuje dziewczyna, kiedy… Najbardziej nieśmiała próba potraktowania go jako samca na kilometr cuchnęła kazirodztwem.  Nie przejmując się więc faktem, że blezer więcej odkrywał niż zasłaniał, Martyna przeprosiła za negliż, kazała się odwrócić i wskoczyła w dżinsy oraz ulubiony bawełniany golf. Wyciągnęła z pokojowej mikrolodóweczki puszkę szynki, groszek i majonez, połamała na kawałki bagietkę, nalała wina do kieliszków i zatopili się w rozmowie:
-  Wiesz – obwieścił nagle Artur – żenię się.
-  Z kim? – zdumiała się Martyna. – Przecież ostatnią narzeczoną znasz zaledwie od miesiąca? Teresa, o ile dobrze pamiętam? Bibliotekarka czy w antykwariacie pracuje? Nie, nie, poczekaj, nie mów, wiem, księgarnię prowadzi!
- Ty to masz pamięć jak glonojad – skrzywił się Artur. – Teresa była lektorką angielskiego, ale pół roku temu wyjechała na praktyki do Londynu i nie wróci, bo się załapała jako fotomodelka. Bibliotekarka to Basia, ona była przed Teresą, ale po Zosi archiwistce. Też fajna dziewczyna, ale Basi nie znosiła, więc ze mną zerwała.
-  Czekaj, bo się kompletnie pogubiłam. Niedawno była jeszcze jakaś Aneta czy Anita…
-  I Aneta, i Anita.
-  Ania, Alina, Aldona?
-  Nie, to już przebrzmiałe historie. Ania wyszła za mąż i ma bliźnięta, a Alina i Aldona bardzo się polubiły i zamieszkały razem. Są ze sobą już dobrze ponad cztery miesiące.
-  Aha, no tak… – niepospolita tolerancja i spokój wewnętrzny Artura zawsze wprowadzały Martynę w podziw. Pociągnęła łyk wina, żeby stłumić cisnące się na usta pytania, które niewątpliwie zdarłyby z niej cienką warstwę światowej ogłady, bezlitośnie demaskując prawdziwą naturę ciemnego, zacofanego chomąta. Ale przyjaciel wziął jej chwilową małomówność za objaw znudzenia tematem.
- Ciebie chyba nie interesują moje sprawy – zaatakował znienacka. – Gdybyś choć raz mnie uważnie wysłuchała, na pewno wiedziałabyś, o kogo chodzi! No skup się, kobieto!
       Wprawdzie życie uczuciowe Artura w ogólnych zarysach przypominało kalejdoskop i tylko on jeden jakimś cudem był w stanie połapać się w jego zawiłościach, niewykluczone jednak, że podobnie jak biuro matrymonialne prowadził ścisłą statystykę związków, co tydzień wkuwając na pamięć nowe dane. Aż takie poświęcenie dla przyjaciół nie leżało w naturze Martyny, ale przyjazd Artura dziś ucieszył ją szczególnie, więc zrobiła przepraszającą minę i zastygła w oczekiwaniu na rewelację, którejż to białogłowie udało się usidlić wrocławskiego Don Juana. Kiedy przelatywała w myślach całą litanię do wszystkich świętych, nagle rozległ się dziki wrzask, huk i głośny brzęk rozbijanego w hurtowych ilościach szkła.
- O matko, co to? – skoczyli oboje na równe nogi, patrząc na siebie z przestrachem. Martyna pierwsza wypadła do przedpokoju i jej zdumionym oczom ukazał się widok tyleż zaskakujący, co niepokojący. W drzwiach do salonu pana Janka ziała ogromna dziura, albowiem pozbawiono je standardowej rżniętej szyby, która rozmieniona na drobne poniewierała się po całym mieszkaniu. Gospodarz we wzniesionej do góry prawicy dzierżył pustą butelkę po szampanie, którą to butelką prawdopodobnie dokonał był właśnie aktu wandalizmu. Stał okrakiem w otworze drzwiowym, a na twarzy malował mu się wyraz takiej furii, że Martyna zatrzymała się w miejscu, a pędzący za nią Artur wylądował na jej plecach.
- Co się stało? – pytaniu towarzyszyło płochliwe spojrzenie rzucane na boki, gdyż groźna postawa gospodarza sugerowała, że oto do mieszkania, prawdopodobnie prosto z pokładu helikoptera (IV piętro) wdarł się niebezpieczny bandyta i usiłował niepostrzeżenie przemknąć się przez salon, być może w celu wyniesienia z łazienki zakupionej zaledwie w zeszłym miesiącu pralki automatycznej. Jego wysiłki zniweczyła jednak czujność pana domu, który w obronie mienia wyższej wartości nie zawahał się poświęcić dóbr mniej cennych.
- Nikt mi nie będzie z domu burdelu robić!!! – obwieścił gromko pan Janek. Wyobraźnia Martyny znowu zaiskrzyła i bandzior powoli zaczął zmieniać kształty. Jego łysa, pocięta bliznami głowa z wąsatym obliczem przez ułamek sekundy wieńczyła korpus hożej dziewoi o na pół obnażonym obfitym biuście, ale wkrótce zamieniła się w kudłaty tleniony łeb wypacykowanej ponad wszelką miarę blondynki o wielkich jaskrawoczerwonych ustach ułożonych w zachęcający ryjek.
-  Uczciwemu, porządnemu małżeństwu wynajmowałem! – sprecyzował powód oburzenia pan Janek. – Nie będzie mi taka goła lafirynda gachów przyjmowała pod nieobecność małżonka! Tfu!! To jest porządny dom, nie jakiś zamtuz!
       Obecność ostatniego wyrazu lekko zdziwiła Martynę, nie sądziła bowiem, że wchodzi on w zasób czynnego słownictwa pana Janka. Jednak narastająca fala oburzenia zalała ją tak skutecznie, że zdołała tylko wykrztusić prozaiczne: – Jak pan śmie! – i wycofała się do pokoju, ciągnąc za sobą ogłupiałego kolegę. Przez dłuższy czas oboje, każdy na swój sposób, trawili zajście, nie odzywając się do siebie. Pierwszy zaryzykował Artur:
-  Co tu jest grane? – spytał cicho. – O czym ten facet mówił? Burdel, klienci. Czy ja coś przegapiłem?
-  Zamknij się, idioto! – warknęła. – Nie widzisz, że to świr? Alkoholik pieprzony, od rana pociąga, co mu w rękę wpadnie, ale delirki jeszcze do tej pory nie miał. No teraz to ja za chińskiego boga sama tu na noc nie zostanę. Nie ma mowy!
       Sytuacja rozwiązała się niejako sama. Maciek, wróciwszy z pracy, wysłuchał relacji nad wyraz spokojnie i bez komentarza, chociaż parę razy obrzucił dziwnym spojrzeniem przyjaciela. Ciche obawy Martyny, że oto wzburzony małżonek niewątpliwie poleci dać w mordę człowiekowi, który obraził jego połowicę, i odniesie poważne obrażenia wskutek drastycznej różnicy wagi, a w końcu i tak wyląduje w więzieniu za czynną napaść na inwalidę, znikły bezpowrotnie w ciągu paru minut. Maciek był rozsądny do granic człowieczeństwa i sprowokowanie go do czynów zakazanych nie udało się nawet kumplom w przedszkolu. Zażądał kolacji, którą spożył w milczeniu, zastanawiając się nad czymś głęboko. Po dopiciu ostatniego łyka herbaty wstał i powiedział krótko:
-   Musimy zmienić lokal. Co myślisz o przeprowadzeniu się pod Gdańsk? Gdybyś rozejrzała się za pracą w jakiejś wiejskiej szkółce, mieszkanie mielibyśmy za darmo.
-    Na wieś? – skrzywiła się niechętnie. – Czemu akurat na wieś? Może jednak spróbujmy poszukać w innej dzielnicy albo na obrzeżach. Jak będziesz dojeżdżał do pracy?
-   Przestań, przecież  mamy 1983 rok, wieś już od dawna jest zelektryfikowana, skanalizowana, no i nie tylko wołami można się tam dostać, ostatecznie chyba jakieś autobusy kursują, może nawet codziennie. Nie proponuję ci wyprawy w dzikie Bieszczady tylko zamieszkanie kilkanaście kilometrów od Gdańska. Poza tym tak taniego mieszkania jak to nigdzie w mieście nie znajdziemy, a na droższe nas nie stać, bo mam pewne plany.
       Martyna nie traciła czasu na dopytywanie się, jakie to plany ma jej małżonek. Nauczyła się, że Maciek prędzej by własny język połknął, niż pochwalił się czymś, co nie jest jeszcze zapięte na ostatni guzik. Taką już miał naturę, a ona nie widziała specjalnego powodu, żeby z tym walczyć. To, że również żony nie brał pod uwagę na etapie planowania wspólnej skądinąd przyszłości, było sprawą drugorzędną. Nie, no oczywiście, że na początku się buntowała, ale po pewnym czasie poczuła się po prostu zwolniona z podejmowania ważnych życiowych decyzji, a że jeszcze te Maćkowe były zawsze trafione w dziesiątkę, więc w zasadzie nie miała powodu do narzekań.
       Reszta wieczoru upłynęła na studiowaniu mapy samochodowej, którą zachwycony pomysłem Artur  przyniósł ze schowka swojego wysłużonego malucha. Zakreślili ołówkiem optymalny obszar wokół Trójmiasta, ale wkrótce zabawa tak ich wciągnęła, że jeździli pazurem po całych Kaszubach i Kociewiu, chichocząc przy co ciekawszych nazwach.
-   Co powiecie na Wilcze Błota albo Babi Dół?
- E tam, za elegancko. Tu patrzcie: Pomyje ewentualnie Barłożno. Wyobrażacie sobie te kartki świąteczne? Bąkowo też niezłe. Zapraszamy na grochówkę do Bąkowa. No i Rozłazino daje pole do popisu. Zgrupowanie w Rozłazinie, po obiedzie nie rozłazić się po krzakach, bo będzie prelekcja.
- Ja bym poszła w coś bardziej wytwornego. Dargoleza na przykład. Nie, odpada, trochę za daleko. Ale już taki Rożental, jakby go akcentować na pierwszą sylabę…
-  „Rożentala” to dostaniesz w spadku po swojej babci, odgrażała się kiedyś, że specjalnie dla ciebie przechowuje w komodzie jakieś cenne skorupy. Może najodpowiedniejsza miejscowość dla kobitek to po prostu Chłopy? – dwuznaczny dowcip Maćka wyraźnie był obliczony na efekt, bo autor spod oka skontrolował stan zawstydzenia słuchaczy. Arturowi nawet powieka nie drgnęła, a Martyna na szczęście w tym samym momencie odkryła na mapie niejaką Gać oraz Szopę i Kaplicę, co wywołało nową falę skojarzeń.
-  Wolicie zapraszać gości na prywatkę do Kaplicy czy do Szopy? Do Szopy hej pasterze!!! - zaintonował fałszywie. -  Pozdrowienia z Gaci przesyłają Martyna i Maciek.  Droga do Gaci prosta jak strzelił. I biedni, i bogaci, chcą się dostać do Gaci – rozkręcał się Artur.  Nic nie było w stanie go przebić. W tej sytuacji nieśmiały komentarz Maćka na temat lekceważącej wszelkie zasady gramatyczne miejscowości Mała Słońca wywołał zaledwie lekkie uśmiechy.
       Beztroską zabawę przerwał znienacka gospodarz, który objawił się w progu i zażądał ni mniej ni więcej tylko zwrotu kosztów za wybitą szybę oraz obtłuczone ucho glinianego siwaka. Patrząc znacząco na Martynę obwieścił, iż to ona jest winna tym zniszczeniom, jako że przez swoją niedbałość spowodowała przeciąg o sile huraganu. Obleśny  uśmieszek i spojrzenie przenoszone z Martyny na Artura i z powrotem, wyraźnie miały dać do zrozumienia Maćkowi, że tylko dlatego nie dostrzega on rozwiązłości swojej własnej małżonki, iż obfite poroże zasłania mu oczy. Kiedy jednak surowy wzrok pana Janka, ześlizgnąwszy się z rozpustnych kochanków, niechcący spoczął na butelce wina opróżnionej zaledwie do połowy, jego twarz przybrała nagle wyraz łagodnej zadumy. Niby od niechcenia ujął  flaszkę w lewą dłoń i przysunął szyjkę do nosa, wciągając z rozkoszą luby zapach. Ekstaza, której doznał, była tak wymowna, że Martyna bez słowa podsunęła mu czystą szklankę, wychodząc z założenia, że mizerna pojemność kieliszka mogłaby go tylko rozjuszyć. Ofiara nałogu sieknęła dwie solidne porcje rieslinga, nie bez żalu rozstając się z pustą butelką. Eliksir miał wyraźnie czarodziejską moc, bo po krótkim zastanowieniu pan Janek oznajmił, iż z przyczyn osobistych musi niestety zrezygnować z odnajmowania pokoju lokatorom, ale jest człowiekiem, więc na bruk ich nie wyrzuci, dopóki czegoś sobie nie znajdą. Za szybę, po namyśle, chce tylko połowy jej wartości, dzban zaś wspaniałomyślnie odpuści, bo ucha i tak nie widać w kącie przedpokoju.
       Praktyczny Maciek nie mógł się oprzeć myśli, że gdyby przezornie zabezpieczyli jeszcze jedno wino, gospodarz w przypływie szlachetności zapewne darowałby im część czynszu. Szkoda, że nie sposób przewidzieć wszystkich sytuacji. (c.d.n.)

WSTĘP: Urodziny



       Pięćdziesiąt lat – JASNA CHOLERA! Fakt, że przeszła już magiczne trzydziestki i czterdziestki własne oraz przyjaciół, w ogóle jej nie uodpornił. Martyna zapaliła lampkę, wzięła do ręki lustro i zaczęła bacznie przyglądać się swojej twarzy. Jasne, że są zmarszczki, ale kiedy światło pada z lewej, to jakby mniej. Warto zapamiętać to zjawisko, kiedyś jeszcze może się przydać. Krycha parę lat młodsza, a buźkę ma jak żyzne poletko po podorywkach. Z puszystymi zdecydowanie wiek obchodzi się znacznie delikatniej. No tak, ale za to Krycha lata w dżinsach córki i z gołym brzuchem, a na studniówce, gdzie zatrudniła się w charakterze rodzica-bramkarza, jeden nawalony małolat przez pomyłkę zaprosił ją do tańca i to kiedy grali „Loves divine” Seala.
       Wklepała sobie pod oczy kolejną porcję kremu i poszła do kuchni włączyć piekarnik. Za godzinę zejdą się goście. W zasadzie wszystko już gotowe, tylko podgrzać paszteciki i bigos. Witek z niezadowoloną miną prasował koszulę, wygłaszając odkrywcze stwierdzenia, że niby do czego chłopu kobieta, ale nie miała się dzisiaj ochoty z nim kłócić. Jeszcze raz zerknęła w lustro. Nie, no źle nie jest. Nawet całkiem dobrze. Jak się da profesjonalny makijaż, nie taki, żeby palec wchodził do pierwszego stawu, ale delikatny, subtelny, ze złotymi drobinkami, to będzie super.
       Kiedy pokrywała powieki lawendowym cieniem, nagle, ni stąd ni zowąd,  stanęła jej przed oczami była teściowa. W życiu Martyny zdarzyło się takie pół roku, kiedy mieszkała z nią pod jednym dachem i miała okazję obserwować codzienne zabiegi podkreślające bujną urodę świekry. Podstawowy zestaw kosmetyków upiększających stanowiły: gruby czarny ołówek do brwi, sypki puder o kolorze i konsystencji startej cegły oraz dwie szminki – pomarańczowa na co dzień i buraczkowa, używana tylko przy specjalnych okazjach. Makijaż celebrowany był każdego ranka przed wyjściem do pracy, a synowa zastanawiała się wtedy, po kiego grzyba takie stare pudło się pacykuje, czyżby jeszcze liczyła na to, że ktoś dla niej oszaleje? Zaraz, ile ona wtedy miała lat? Czterdzieści trzy!!!
      No, jak ma się dobrze bawić na własnej „siątce”, to bez falstartu się nie obejdzie! Zdesperowana jubilatka zrobiła sobie słabego drinka. Witek, wiedziony niezawodną w takich przypadkach intuicją, natychmiast pojawił się za jej plecami i zażądał udziału w konsumpcji. Wskazała ruchem głowy kanciastą flaszkę z jego ulubioną whisky i poszła do salonu rzucić ostatnie spojrzenie na imprezowy wystrój. Biały obrus, świece, kolorowe lampiony, bateria trunków, półmiski z wymiernym efektem dwudobowego pobytu w kuchni. Kącik komputerowy już  ukryty za przesuwanymi drzwiami, choć jeszcze rano go okupowała, szykując różne zabawne kawałki dla gości niezmiennie oczekujących od niej należnej im solidnej porcji rozrywki. Niegdyś, z własnej nieprzymuszonej woli objęła w tym towarzystwie funkcję kaowca, z której wywiązać się należało nawet na własnym pogrzebie. Zgodnie z powyższym drzwi balkonowe ozdobione zostały plakatami zawierającymi rozmaite błyskotliwe wskazówki dla uczestników dzisiejszej imprezy.

PRAWA UCZESTNIKA IMPREZY URODZINOWEJ
Uczestnik niniejszej imprezy urodzinowej ma prawo do:
  • miejsca siedzącego przy stole, jeżeli takowe akurat się zwolni,
  • własnego kompletu czystych  naczyń i sztućców,
  • korzystania z przewidzianego w menu poczęstunku aż do wyczerpania zapasów,
  • picia alkoholu w ilości optymalnej dla własnych możliwości oraz dobrego samopoczucia i bezpieczeństwa najbliższych biesiadników,
  • wznoszenia toastów za zdrowie jubilatki a także innych osób obecnych i nieobecnych włącznie z tymi, co na morzu,
  • tańczenia na każdej wolnej płaskiej powierzchni (z wykluczeniem stołu, parapetu i akwarium) solo, w duecie lub grupowo według dowolnej choreografii,
  • palenia tytoniu wyłącznie na balkonie, w kuchni pod włączonym okapem lub tam, gdzie się nie da złapać,
  • korzystania do woli z węzła sanitarnego, przy czym opcja grupowego prysznica nie jest przewidziana w harmonogramie rozrywek,
  • odsiedzenia odpowiedniej = przyzwoitej ilości czasu na imprezie, aby jubilatka poczuła się odpowiednio uhonorowana,
  • hucznego pożegnania jubilatki na klatce schodowej, z uwzględnieniem  dzwonienia do drzwi sąsiadów z naprzeciwka i informowania ich, że już za chwilę będą mogli podjąć skuteczną próbę zaśnięcia.
OBOWIĄZKI UCZESTNIKA IMPREZY URODZINOWEJ
Uczestnik niniejszej imprezy urodzinowej ma bezwzględny obowiązek:
  • bez przerwy dodawać otuchy jubilatce poprzez wznoszenie okrzyków typu: Nigdy bym nie przypuszczał(a)!!!, Coś kombinujesz z tym wiekiem, Chciałabym tak wyglądać, mając trzydziestkę – itp. wszelka inwencja mile widziana,
  • biesiadną pieśń „Sto lat” wzbogacać o elementy jurne, dosadne i nieprzyzwoite, podkreślające witalność i seksualną atrakcyjność jubilatki, np. „Niech jej życie zaoszczędzi każdego frasunku, niech jej partner nie odmawia rannego stosunku”,
  • przy każdej potrawie zachwycać się kulinarnym kunsztem jubilatki, jak ognia unikając sugestii, iż wynika on po prostu z wieloletniego doświadczenia,
  • inicjować dyskusje o sportach ekstremalnych, seksie, piciu, trendach w modzie młodzieżowej, wyprawach wysokogórskich, planach wakacyjnych na rok 2050, kolejnych ślubach i rozwodach znanych od wieków osób publicznych, wyższości owoców dojrzałych nad kwaśnymi, a kwiatów w pełnym rozkwicie nad mizernymi pąkami itp.,
  • natychmiast niszczyć w zarodku jakiekolwiek dyskusje o operacjach plastycznych, odchudzaniu, wnukach, chorobach wieku dojrzałego, wypadaniu macicy, najlepszych farbach pokrywających siwiznę, pończochach antyżylakowych, sztucznych szczękach, możliwości wcześniejszego przejścia na emeryturę, darmowych badaniach mammograficznych, klubach seniora itp.,
  • bawić się hucznie i radośnie, choćby nagle przyszła na myśl własna rychła pięćdziesiątka.
– Matka, wyluzuj. Czym się tak przejmujesz? Starość to nie kwestia biologii, ale wyboru – pocieszył ją Michał, który wyłonił się z czeluści swojego pokoju, trzymając w ręku nieodstępną gitarę.
– Łatwo wygłaszać takie kwestie, jak się ma 23 lata...
– To akurat nie moje, tylko Hanuszkiewicza – wymądrzyła się zarozumiale latorośl – a on jest chyba sporo starszy od ciebie. Już zapomniałaś, że to również  twoja dewiza życiowa? Jak to było:
           Licz jubilacie tylko momenty szczęśliwe,
           Mierz swój wiek nie latami, lecz życia dorobkiem.
           Młodemu sercu włosy nie zaszkodzą siwe,
           Stare serce starzeje się jeszcze przed żłobkiem.
– Nie ty przypadkiem jesteś autorką tego wierszyka?
      Fakt, kilka lat temu z okazji czterdziestych urodzin jednego z przyjaciół  napisała klasycznym trzynastozgłoskowcem hymn pochwalny na jego cześć, który kończył się właśnie zacytowaną zwrotką. Sama miała wtedy czterdzieści pięć(?) i dokładnie tak myślała. Stara nie czuła się również, kończąc trzydzieści, chociaż młodsza koleżanka z pracy, wciągając na dużej przerwie trzeci kawałek urodzinowego tortu orzechowego, wygłosiła wiekopomne stwierdzenie, że kiedy sama osiągnie tak podeszły wiek, to się po prostu zabije. Uwaga przeszła, wydawało się, bez echa, ale kilka lat później jej autorka otrzymała ciepłe życzenia urodzinowe od kilkunastu starszych koleżanek proponujących jej różne wyrafinowane formy eutanazji.
       Dyskusji nie dane było się rozwinąć, bo właśnie nadciągnęli pierwsi goście, a zaraz za nimi następni i kolejni, łącznie dwanaście osób. Imprezę można było zaliczyć do udanych, zważywszy na fakt, że uczestnicy dostosowali się jak jeden mąż do pisemnych zaleceń, prześcigając się nawzajem w rubasznych dowcipach. Nikt się nie zalał ponad przewidzianą normę, tortu i lodów nie zaatakowała salmonella, wędlina nie zzieleniała. Goście tak się przejęli swoja misją, że nawet kawę podaną o północy wypili bez żadnych protestów, choć większość zazwyczaj odmawiała, tłumacząc się, że potem nie zasną.
Kiedy o 4.00 za ostatnim biesiadnikiem zamknęły się drzwi, umyte i powycierane naczynia zniknęły w szafkach a z sypialni, jak z dobrze prosperującego tartaku, jęły dobiegać odgłosy snu utrudzonego balowaniem Witka, Martyna usiadła w kuchni. Nie chciało jej się wcale spać. Jutro niedziela, a potem dwa tygodnie ferii zimowych. Wyśpi się do udaru.
       Do kuchni znienacka zajrzał Michał, który w imprezie uczestniczył tylko dorywczo, podlatując co jakiś czas do stołu w celu pobrania kolejnej dawki ekskluzywnego jadła.
– Nie śpisz jeszcze, matka? Co robisz? Zostało może trochę tej sałatki z awokado?
–  Nie śpię, odpoczywam przed snem, sałatka jest w lodówce na dolnej półce w pojemniku z żółtą pokrywką – udzieliła wyczerpujących informacji, nie chcąc nad ranem narażać się na słuszne skądinąd oskarżenia potomka, że jak zwykle nie ma dla niego czasu. Młody zanurkował do lodówki, nałożył solidną porcję na świeżo umyty talerzyk, rozsiadł się na krześle i patrząc porozumiewawczo na matkę, stwierdził filozoficznie:
– Jak się przeżyło pół wieku, to chyba pora na jakieś podsumowania? Pamiętniki byś zaczęła pisać albo co. Chyba zdarzyło ci się coś ciekawego? A w ogóle to jesteś zadowolona?
–  Z czego niby?
–  No, z życia, pracy, osiągnięć, przyjaciół. Ogólnie.
–  Bo ja wiem? Mogło być gorzej. Ale chyba nie liczysz na obszerne zwierzenia o świcie? W tym wieku na regenerację potrzebuję około doby, więc jak mnie tu przetrzymasz, będziesz musiał sam wyprodukować niedzielny obiad.
– Nie wchodzi w grę. Jutro mam próbę zespołu i wracam dopiero o 23.00. Jak nie będzie obiadu, to kupię sobie pizzę.
      Michał, dzięki Bogu, nie był szczególnie skomplikowany w obsłudze. Raz dziennie życzył sobie niewyszukanego ciepłego posiłku oraz wolnej przez dwie godziny łazienki, dwa razy w tygodniu zbierał z podłogi swoje ciuchy i podrzucał je do prania, raz w roku żądał nowych markowych dżinsów, raz na trzy lata składał zapotrzebowanie na nowe skórzane glany. Nawet nożyków do golenia używał z umiarem, na co dzień nosząc seksowną bródkę. Pyskował wprawdzie niemiłosiernie przy byle okazji i na szacunek dla swoich siwych włosów nawet nie próbowała liczyć, ale w gruncie rzeczy jak na ofiary konfliktu pokoleń rozumieli się całkiem nieźle.
– A pamiętasz jeszcze Markowo? – zapytał nagle Michał, zlewając do szklanki resztki coli z dwu butelek. Pogłoski, jakoby jego ulubiony napój rozpuszczał nawet dwucalowe gwoździe, jakoś zupełnie go nie ruszały.
      Markowo!  Inne czasy, inny świat, inni ludzie. Z samego dna pamięci ruszyły nagle obrazy jak na cofniętym filmie. Boże, to już tyle lat, poprzedni wiek, ba – tysiąclecie. Postęp techniczny i zmiany ustrojowe kompletnie przewartościowały ludzkie życie, nadały mu inny wymiar. Markowo. Pod oknem biały sad na przemian kwitnący lub ośnieżony, na stole konfitura z poziomek, Michał najpierw  śpiący w wózeczku pod pachnącą miodem lipą, a już kilka lat później zdobywający czubki wszystkich okolicznych drzew, dom pełen zwierząt i kwiatów, 10-letnia czerwona zastava zwana familiarnie „Babcią”, długa piaszczysta droga nad leśne jeziorko. Sielanka? Z obecnej perspektywy, kiedy wszystkie tamte emocje, dobre i złe, dawno już  wygasły, niewątpliwie tak.  Każdy człowiek powinien mieć takie swoje Markowo –  jeśli nie jako punkt docelowy, to chociaż jako dłuższy przystanek w podróży życia. (c.d.n)